sobota, 31 grudnia 2011

Co jeśli nie Bocksten?

Mija rok od kiedy funkcjonuje projekt Volk, w związku z tym chciałbym nawiązać do jednego z pierwszych artykułów, które pojawiły się na stronach bloga. Z tej okazji chciałbym także podziękować czytelnikom za śledzenie nowych wpisów, konstruktywne komentarze, które często wzbudzały we mnie dodatkowe pytania i motywowały do dopracowywania bieżących treści. Dzięki także za aktywne włączanie się do dyskusji nad odrycerzaniem polskiego ruchu rekonstruktorskiego. To już rok.

Kierowano do mnie pytania o odstępstwa do konstrukcji tuniki z Bocksten i inne przykłady tego typu odzieży z epoki. Przyszedł czas na odkopanie tematu.

Herjolfsnes №43

W literaturze angielskiej jakże dyplomatycznie ciuch ten określany jest kyrtle/cote/tunic/gown. Podobnie jak w przypadku metali kolorowych, wyspiarze mają problem z określeniem się co do brązu i mosiądzu definiując dyplomatycznie znaleziska "copper alloy" (stop miedzi). Ten sam problem mają i w tym przypadku. Żeby nie komplikować tematu przyjmijmy oczywistą nazwę - tunika z Herjolfsnes numer 43, w matematycznym skrócie "H43".


Tunika znaleziona została w osadzie Herjolfsnes na Grenlandii. Wydatowana jak większość tamtejszych ubiorów od połowy XIV do początku XV wieku.

Analizując wykrój rzuca się w oczy jedna rzecz. Główny pas tkaniny pokrywający korpus, różni się od Bockstenowskiej tuniki tym, że został frontalnie pionowo rozcięty na 2 pasy, między które od dołu wszyty został podwójny klin długości mniej więcej od pępka w dół. Zamiast klinów bocznych długości jednakowej z przednim i tylnym zostały wstawione długie kliny sięgające pach. Z obydwu stron podwójne. Razem mamy więc 8 klinów - 4 dłuższe - boczne i 4 krótsze - przednie i tylne. Rękaw kształtem zbliżony do trapezu, którego dolna podstawa uformowana jest w "falkę". Oryginalny rękaw nie zachował się zbyt dobrze, rysunek ciężko zinterpretować jednoznacznie. Ale można posłużyć się rękawem H42, rysunek jest o wiele bardziej klarowny.

Oryginał miał rozcięcie pod szyją. Jako że został znaleziony z kapturem, został zinterpretowany jako ubiór męski, ale rozcięcie można sobie darować - nam, panom nie potrzeba dobywać piersi do karmienia. Chyba że otwór na głowę chcemy zrobić tak mały i zbliżony do szyi że rozcięcie będzie konieczne. A to zmienia postać rzeczy. Ja osobiście jestem zwolennikiem otworów na głowę minimalnie większych od obwodu głowy. Rozcięcia wymagają zapinki, noszone bez zapinki rozciągają się. Najbardziej praktyczna jest okrągła dziura, jak w tunice z Bocksten. Nie z powodów ideologicznych, z czystej praktyki.

Ponownie apeluję o nie doszywanie podszewki do tuniki. W przypadku H43 także nie stwierdzono obecności podszewki. Tunika była jednowarstwowa.

niedziela, 11 grudnia 2011

Walka a zestaw pancerza. Wiek XIV a rekonstrukcja.


"...ubierzmy się zatem w zbroje i walczmy tak żeby się nie pozabijać."

Dziś słowo o tym jak technika walki wpływa na fizyczny wygląd RR.

Zacznijmy od najbardziej skutecznych metod zabijania, to jest szychów. Sztychy zarówno w epoce jak i dziś są najbardziej niebezpiecznymi spośród zadawanych ciosów. Przed sztychami broniono się na wszystkie dostępne sposoby. Pachy i krocze osłaniano plecionką kolczą, podobnie szyję, na korpus zakładano początkowo dodatkową warstwę plecionki kolczej lub dodatkową pikowaną tunikę, później płaty czy białe napierśniki. O tym jak bardzo ludzie bali się sztychów świadczy wiele osłon torsu z epoki. Proces dziejowy przetrwało kilka napierśników, ale bez pleców. Spośród płatów wykopanych na Gotlandii większość nie chroni górnych partii pleców (co prowadzi do modyfikacji układu płyt przez wielu fighterów). W dokumentach znane są pancerze o nazwie Halbplate, po polsku "półpłaty". Dwa pancerze z którymi można wiązać tą nazwę znaleziono również w Visby (nr. 19 i 20). Po złożeniu chroniły mniej więcej ten sam obszar co prosty napierśnik płytowy. Częściowo osłaniały boki korpusu, ale przede wszystkim chroniły jego przód, a więc miejsce najbardziej narażone na pchnięcia.

Dziś w płatach dopancerza się górne partie pleców. Często segmenty płatów znajdujące się w strefie sztychu, tej najlepiej pancerzonej w epoce, celowo wykonywane są z cieńszej blachy aby odciążyć pancerz. To w plecy i w boki płatów częściej się obrywa. Można zrozumieć chęć opancerzania ciała, ale do tego momentu do którego jest to zgodne z historyczną rzeczywistością. Jeśli zaczyna to od tej rzeczywistości odbiegać, mamy do czynienia z naciąganiem historii, a od tego już tylko krok do larpu. Podobnie jest z napierśnikami. Jakże modne są te z "jedynki hartowanej". Analiza grubości zabytków napierśników daje nam szokujące wyniki: dochodzi ona do 8mm na środku. Oczywiście można przyjąć że dotyczy to wybitnie rycerskich napierśników, które miały chronić przed ostrą kopią w warunkach bojowych. Dlatego też w przypadku napierśników piechoty lepiej nie popadać w skrajność odciążania blach i zamówić/wykonać solidny napierśnik grubości 2-2,5mm, niech choć sprawia wrażenie pancerza, a nie puszki po piwie. Pamiętajmy że stal w epoce była gorszej jakości niż współczesna, także jakość nadrabiano grubością.

Speeding a horror vacui*
Zwłaszcza wśród gwjazd RR powszechne jest od kilku sezonów odciążanie blach. Nie uzupełniają blach koszulką kolczą, bo sztychów się nie stosuje więc w teorii pachy i krocze mają bezpieczne. Na biodra doszyją po bokach kilka stalowych folg na przeszywce, bo kolczej nie chce się nosić a folg i tak nie widać spod Wappenrocka. Nie noszą bigwantów, ostatnio nawet zbrojnikowych twierdząc że kilka wszytych blaszek w nogawice pikowane wystarczy. Do walki wystarczy, ale co z tego ogólny obraz RR zaczyna z sezonu na sezon coraz bardziej odbiegać od historycznej rzeczywistości? Niektórzy są zdania że część rycerstwa tak wyglądała - nie uzupełniali blach plecionką kolczą bo była droga. Myślę że było dokładnie na odwrót - posiadali koszulkę kolczą, ale nie mieli kompletnego zestawu jej usztywnień, przez co zestaw wyglądał przestarzale; nawiązywał wyglądem do przełomu wieków XIII i XIV (np. długie rękawy kolcze, płaty zamiast napierśnika w przypadku powszechnie odtwarzanej 2. połowy XIV w).

Hełmy zamknięte.
Obecnie ciężko wyobrazić sobie wyjście do bohurtu inaczej niż w hełmie zamkniętym. Niewielu wie, a jeszcze mniej jest świadomych tego że przyłbice z zasłonami typu hundsgugel czy klappvisor były używane przez konnych do starć na kopie. Obecnie używane są w zasadzie we wszystkich dyscyplinach walki. Mało kto wchodzi w źródła na tyle głęboko żeby zdać sobie sprawę że nawet konni często używali kapalinów a nie przyłbic. I spodziewam się z tego miejsca bombardowania komentarzami że jak ja sobie wyobrażam wyjść do bohurtu w otwartym hełmie, przecież to samobójstwo. Ruscy jakoś mogą:)

Rotella, rantowanie, powszechność.
Problem z tarczami datuje się mniej więcej od tego momentu, od kiedy ludzie grzebią w źródłach żeby doszukać się czegoś bardziej oryginalnego jak tarcza trójkątna. I znaleźli zarówno pawęże rozmaitego rozmiaru i mocowania, jak i rotelle, puklerze i wiele innych. Dlaczego rotelle? Bo ładnie się nimi rantuje. Prawda, są w swojej funkcjonalności wygodne ale nie uwzględnia się powszechnie faktu że ta oryginalność i odstępowanie od formy tarczy trójkątnej deformuje wizerunek współczesnego rycerstwa. Pod tym względem stan RR wyglądał lepiej 2-3 lata temu. Rotelli używała głównie piechota. Upowszechnianie czegoś co powszechne nie było to też błąd.

Frontkick. W dzisiejszej walce tępą bronią przy świadomości opancerzonych nóg stosujemy często różne elementy walki zaczerpnięte z innych sztuk walki: judo, capoeira itd. podczas gdy bardzo ryzykownym byłoby wykonać wjazd z kopa w tarczę, gdy ową nogę tarczownik mógł usunąć jednym ciosem korda/topora; jeśli zaś nie usunąć to trwale uszkodzić. A "sportowcy" mówią jak to oni "odtwarzają" walkę a nie pełen zestaw uzbrojenia i wolą mieć zdrowy kręgosłup niż wyglądać ze szczegółami tak jak w epoce. Nie mówię że wszyscy, ale znaczna ich część. Taką to rekonstrukcję walki reprezentują.

Włócznia - a jak Ty wyobrażasz zadawanie sztychów?
Mimo tendencji do dopancerzania przez tyle czasu nie do pomyślenia jest stosowanie sztychów. Pod tym względem bardziej zbliżamy się do wschodniej niż zachodniej koncepcji walki. Na zachodzie Europy sztychy są stosowane jako element szermierki traktatowej. Zgadza się, sztychy są niebezpieczne. Ale nie wyobrażam sobie walki przykładową włócznią inaczej niż na sztychy. O ile bronią jednoręczną można zadawać ciosy cięte, rąbane, a sztychów zabronić, o tyle przy włóczni nie jest to możliwe. A włócznie były zdaje się najbardziej powszechną wśród broni drzewcowych. Włócznicy dopiero raczkują we wczesnośredniowiecznej, i - co przeraża - często włócznie dostają się do rąk nieogarniętych walczących. Ale pociesza fakt że Ci, którzy umieją się włócznią posługiwać, walczą z nadchwytu (tak aby grot zwrócony był w dół) i trafiają tam gdzie chcą - w miejsca, które się do tego nadają, najczęściej uda i korpus poniżej linii sutków. I nie zadają zamaszystych pchnięć łamiących kości lub powodujących inne groźne uszkodzenia.

Przy repertuarze pola trafień jaki reprezentuje zbroja płytowa, często stosowaną techniką walki jest wbijanie się w przeciwnika tarczą i młócenie bronią po nogach. Nie do pomyślenia jest to przy braku osłon nóg, który historycznie reprezentowała większość piechoty, nie tylko w XIV wieku. Tak więc idea walki kontaktowej lekkozbrojnych, która dopiero startuje na gruncie datowania okołogrunwaldzkiego, będzie zapewne zupełnie odmienna od ciężkozbrojnej.
___________________________________
*łac. strach przed pustym miejscem

sobota, 26 listopada 2011

(...)myecz a thessak tho jest kord. Dyskusja nad symbolem.

Z jednej strony podejmuje się tematykę o zastrzeganiu mieczów dla rycerstwa, bo wiąże się to z ich symboliką, pewnym kultem formy krzyża, i choć ceny tanich mieczów pozwalały na ich posiadanie przez jednostki spoza stanu rycerskiego, raczej odchodzono od tego procederu. Jak w takim razie interpretować dziesiątki przedstawień piechoty z mieczami? Nasuwają się 2 rozwiązania. Albo w danym regionie nie przywiązywano wagi do symboliki miecza i nie-rycerze też mieli prawo go używać, albo miniaturzysta posłużył się (jak to często bywa) uproszczeniem, bo zapomniał/nie wiedział (niepotrzebne skreślić) jak wyglądał kawał żelaza w dłoni strażnika na służbie.

Tasaki w tej formie w której występują w "szeroko pojętej rekonstrukcji późnego średniowiecza" pojawiły się jakoś w końcówce XIII wieku jako nowa zabawka angielskiego rycerstwa. Później dość obficie widać tasaki w manuskryptach z 1. połowy XIV wieku, zwłaszcza Romance of Alexander, ale także u rycerstwa. I tak najlepiej interpretować tą broń, bo de facto po formie można to nazwać "miecz jednosieczny", co jest swojego rodzaju analogią do wczesnośredniowiecznego odniesienia langseaxa do miecza (langseax, podobnie jak miecz, ma głowicę i jelec). Dowody? Choćby tasak z bogato zdobioną głowicą z muzeum paryskiego. Cóż, część ówczesnych "elitarnych fighterów" podobnie jak współcześni zamiast finezyjnie pofechtować z przeciwnikiem miała poprostu chęć komuś solidnie "urwać".

Z kordami jest ten problem że w ikonografii do XV wieku pojawiają się sporadycznie. Zależy co nazywamy kordem, bo w gablotach muzealnych i publikacjach naukowych można się spotkać z bronią w formie długiego noża o klindze 50cm z rękojeścią okładzinową, tak jak i podobnego zaopatrzonego w jelec i grube okucie tylca rękojeści, podobnie jak z bronią tego samego rodzaju zaopatrzoną w wygięty jelec z kabłąkiem osłaniającym dłoń. Jeśli przyjąć że kordem jest wszystko to poza 1. przypadkiem (bez jelca, ewentualnie z Naglem - gwoździem), kord jest bronią wybitnie XV-wieczną, zaś pozostałe egzemplarze bezjelczne dla odróżnienia można nazwać najzwyczajniej w świecie "długim puginałem nożowym". W końcu puginały też występowały w różnej długości, nawet od pasa do kostek.

Co prawda w spisach zbrojowni miejskich pojawiają się terminy "swert"(Schwert, miecz), ale nie jest to przedmiot występujący w takiej ilości jak hełmy czy kusze, które na wyposażeniu zbrojowni miejskiej były standardem w zasadzie wszędzie. Ilość takich przypadków w spisach można traktować jako broń dla dowódcy oddziału co najmniej w randze dziesiętnika, i tak biorąc pod uwagę że autor spisu mógł mieć na myśli tasak, tj. miecz jednosieczny.

Z praktycznego punktu widzenia wyższość korda nad mieczem tłumaczy walka w zwartym szyku. Podobne cechy nosiła taktyka walki Rzymian - szereg dużych tarcz w 1. linii i zastosowanie krótkich mieczów - gladiusów. Nie było to problemem dla istnienia długich mieczów jak spatha, ale były one używane konno. Zastosowanie w szyku krótkich kordów lub długich noży bojowych (circa 65cm) jest o tyle bezpieczniejsze, że osłaniając się od góry przed ciosem nie wsadzimy przypadkiem sztycha w oko koledze z lewej a biorąc bronią zamach nie uszkadzamy kolegi zza pleców. Miecz jest długi, tzn. nieporęczny.

We wczesnym średniowieczu miecz był przede wszystkim symbolem pozycji społecznej właściciela. Bojowo używany był sporadycznie - w 1. kolejności używano oszczepów, którymi robiło się przesiew w szeregach przeciwnika przed wejściem w dystans (i pozbawiano części tarcz), w 2. kolejności włóczni, którymi można było zabijać na długim dystansie i toporów, którymi pozbawiało się przeciwnika tarczy. Mieczów dobywano w ostateczności. Faktu że miecze epoki wikingów były bardziej reprezentacyjne niż użytkowe dowodzi ich wykończenie. Większość z nich jest zawsze bogato zdobiona na jelcu i głowicy. 

Posiadanie przez rekonstruktora stanu niższego miecza będzie więc nie tyle błędem, co elementem naciąganym, wepchniętym na siłę, na zasadzie "bo mi się podoba". Nie z tego powodu że nie ma przesłanek, ale z tego że nie są one klarowne. W tym przypadku nie można akceptować poprawności 2 rozwiązań. Dopuszczalne byłoby to w przypadku wątpliwości topór czy puginał nożowy, ale nie puginał nożowy (kord) czy miecz. W tym 2. przypadku wchodzi w grę dodatkowy faktor - symbolika, który jest czynnikiem przeważającym. Bowiem ideą rekonstrukcji Volku nie jest robienie z siebie "bogatego mieszczanina, którego było stać", ale szeregowego żołnierza, bo to właśnie szeregowi żołnierze stanowili trzon sił zbrojnych stanu.

poniedziałek, 7 listopada 2011

Kolanka, łokcie, po co?

Wielu piechurów ma ciśnienie na zaopatrzenie się w osłony stawów. Co prawda uzasadnione z punktu widzenia BHP, bowiem stawy to dość bolesne miejsce, ale nieuzasadnione z punktu widzenia źródeł. Wszyscy boją się o trwałe uszkodzenie tego miejsca, nawet wychodząc do walki inscenizacyjnej. Pamiętać należy jednak że walczymy tępą bronią a kiedyś walczono ostrą, co patent niniejszy eliminuje.

Ci, którzy intensywniej przeglądali źródła z tej perspektywy z pewnością wiedzą że przedstawień osłon stawów w zasadzie nie ma. Podobnie jak wielu innych - rekonstruowanych z nieokreślonego bliżej powodu - artefaktów. Szerzej pojawiają się w ikonografii 2. połowy XV wieku; wówczas są często w zestawieniu z folgami w stronę uda i łydki.

Dokładnie ten sam problem jest wałkowany od około 2-3 sezonów we wczesnośredniowiecznej. Bardzo powszechną praktyką było noszenie karwaszów i nagolenic. O ile z nagolenicami jest mniejszy problem, bo ludzie zaczynają od tego odchodzić, o tyle karwasze nadal stanowią dla rekonstrukcji mniej więcej to samo co Stalingrad dla Niemiec na froncie wschodnim*. Nieświadomym w temacie wyjaśnię w czym rzecz. Brak jest znalezisk lub też przedstawień tego typu elementów pancerza w okresie IX-XI w. dla kultur Słowian i Wikingów (najczęściej rekonstruowanych w skali kraju). Na Cedyni w tym roku, zdejmując wszystkim karwasze doświadczyliśmy, że jednak można. Nikt nie ucierpiał, mając świadomość braku karwaszów ludzie walczyli z głową. Tak też należy zrobić w rekonstrukcji czternastowiecznej. Łokcie, podobnie jak kolanka są elementem zbędnym.

Kwestią zasadniczą jest wyćwiczenie odpowiedniej techniki walki. We wczesnym przejawia się ona (co widać zwłaszcza na zachodzie gdzie ludzie często nie zakładają nawet rękawic) w zasłanianiu dłoni i przedramienia tarczą. Pozycja wyjściowa do ciosu polega na ustawionej lekko ze skosa tarczy, którą w początkowej fazie ciosu wyciąga się lekko do przodu osłaniając prawą dłoń. Nawet niezbyt wnikliwym poszukiwaczom źródeł zaraz nasunie się Codex I.33, niemiecki traktat z końca XIII w. o walce puklerzem i mieczem. Tak jest, puklerzem. A więc nie jest konieczne bycie pawężnikiem do osłaniania dłoni. Nie podsuwam tu oczywiście pomysłu o zdjęciu rękawic, bo to jednak konieczność, i - w przeciwieństwie do wczesnego, gdzie znalezisk rękawic brak - w XIV w. mamy do wyboru kilka nawet rodzajów rękawic i to w przedstawieniach piechoty i spisach zbrojowni miejskich! Gorzej sprawa wygląda w przypadku broni drzewcowej, gdy wystawiamy pod cios obydwie ręce a tarczy brak.

W przeciwieństwie do rękawic osłony stawów są zbędne. Niektórzy próbują ukrywać je pod strojem, żeby wyglądać neutralnie, +/- jak zbrojni z Grandes Chroniques de France (na przeszywce i pod luźną tuniką bądź prostą robe, bądź też pod przeszywką). Byłoby to możliwe nie tylko przy luźnych workowatych rękawach przeszywki, ale nawet zwężanych w przedramieniu. Warto zaznaczyć też że łokcie czy też kolanka praktycznie nie występują w spisach zbrojowni. Oznacza to że nawet w bogatszych miastach, gdzie spisy uwzględniają niewielkie ilości rękawic i napierśniki płytowe, nikt nie rozdrabniał się w osłony łokci, gdy mógł stracić 1/3 ręki obrywając po przedramieniu ostrą bronią. Albo rękawice + przeszywka, albo ciężka piechota, z naręczakami bądź karwaszami zbrojnikowymi.



Wkładać osłony stawów to jak wkładać cokolwiek co w źródłach występuje, ale jest na tyle oryginalne że ciężko tego nie skomentować widząc gdzieś na imprezie. Czy to w tonie uznania, czy krytyki osobliwości wszelkiego rodzaju nie są przedmiotem rekonstrukcji; powtórzę jeszcze raz to co powiedział niejeden przede mną: winniśmy podejmować się rekonstrukcji tego co było powszechne a nie wyjątkowe.
_______________________________
*dla tych, którzy nie załapali metafory - chodzi o to że mimo starań osób, które siedzą w źródłach i próbują wyłożyć na miliard sposobów wczesnym fighterom, że karwasze to wzięty z kosmosu wymysł - mrok wygrywa, i nadal 80-90% wczesnej używa karwaszów, nagolenic bądź jednego i drugiego naraz, choć z historią ma to wspólnego mniej więcej tyle co film "trzynasty wojownik".

sobota, 29 października 2011

Seitenwehr, cz.II - Puginały nożowe

Wśród broni podręcznej bronioznawcy wyróżnili osobną nazwą broń niewiele różniącą się od masywnego noża. Nazwali ją puginałem nożowym, bo formę tego właśnie narzędzia przybrała. Nóż użytkowy od puginału nożowego odróżnić można wybitnie masywnym tylcem, nadającym klindze sztywność. Puginały nożowe definiują także okucia tylca rękojeści i obecność gwoździa (niem. Wehrnagel / Nagel), osłaniającego dłoń.

Puginały nożowe ze względu na prostotę wykonania były chyba najbardziej upowszechnionym typem broni bocznej. Wykonanie nie różniło się wiele od wykucia noża, więc tego typu puginał mógł być wykonany w zasadzie wszędzie, przez każdego wiejskiego kowala.


Wydawałoby się że dość istotną rzeczą jest określenie do jakiej długości ostrza daną broń możemy nazywać puginałem nożowym. Prawdę mówiąc, ciężko jest wytyczyć konkretną granicę. Problematyczne jest rozróżnienie czy przy długości klingi 40cm mamy do czynienia jeszcze z puginałem nożowym a przy 50cm już z kordem; problem też stanowi obecność jelca - jeśli traktować jako kordy tylko te egzemplarze, które były zaopatrzone w jelec, nawet te przypadki, które mają klingi 70cm, a więc długością nie odbiegające od mieczów, będą najzwyczajniej w świecie nazywać się puginałami nożowymi. Wówczas wali się schemat utarty przez bronioznawców XX wieku: kordy z Muszkowic, Czerska i z Rawy Mazowieckiej przestają być kordami. Tak więc można powiedzieć że z punktu widzenia morfologii granica między kordem a puginałem nożowym jest płynna. Z jednej strony definiuje ją masywność klingi i jej długość, z drugiej - jelec lub jego brak. Czy więc broń o długości klingi 50cm i szerokości bliżej sztychu 25mm będzie jeszcze puginałem nożowym, a broń o długości klingi 40cm ale szerokości blisko sztychu 40mm będzie już kordem? Podobny wniosek możemy wysnuć analizując przedstawienia niektórych baselardów i puginałów nerkowych w stosunku do postaci ludzkiej - niektóre osiągają długość przeciętnego miecza. Potwierdzałyby tą teorię niektóre zachowane baselardy, nazwane Schweizerdegen, kord z Czerska lub choćby jeden z puginałów nożowych z muzeum Grunwaldzkiego.

Źródła ikonograficzne dotyczące kordów i puginałów nożowych w XIV wieku są skąpe. Znana jest rzeźba z ratusza toruńskiego z lat pięćdziesiątych XIV wieku, kilka pojedynczych przedstawień z lat 1390-1420, ale znane jest też kilka wzmianek z epoki świadczące o używaniu "wielkich noży". Biorąc pod uwagę fakt że większość noży wykopywanych przez archeologów nie przekracza długości 30cm, termin magnus cultellus (łac. wielki nóż) z łacińskich dokumentów daje nam wyobrażenie czegoś znacznie większego. Większość znalezisk broni definiowanej jako długi puginał nożowy wydatowano na XV wiek; wówczas datuje się gwałtowny wzrost popularności tego typu broni ze względu na wzrost znaczenia piechoty na polach bitew. Nie mniej jednak są niezbite dowody na to że długie noże znane były wcześniej. Nawet nie biorąc pod uwagę faktu że długich noży używali starożytni Germanie i wczesnośredniowieczni Skandynawowie.

Cena kordów w średniowieczu (biorąc pod uwagę że nazwy tasak i kord stosowano wówczas wymiennie) wahała się od 8 do 30 groszy. Wówczas broń zbliżoną w formie do puginałów nożowych należy traktować jako bliższą tej dolnej granicy, zaś tasak, zaopatrzony w jelec i głowicę mieczową - jako bliższy tej górnej granicy przedziału cenowego.

O ile wcześniej opisane przeze mnie baselardy były powszechne także wśród rycerstwa, o tyle puginały nożowe są specyficzne dla Volku. Klingi puginałów nożowych występują w zasadzie tylko w formie jednosiecznej.

niedziela, 9 października 2011

Co pod hełm?

Do zredagowania wpisu namówił mnie Herr Elvis, którego chciałbym z tego miejsca pozdrowić. Wpis ma na celu opracowanie tego co zakładano pod hełm, z głównym naciskiem na kapaliny.

Na początek dla zielonych w temacie trzeba wyjaśnić elementarne różnice między pojawiającymi się odmianami dolnych partii kompletnej osłony głowy. Zaczniemy od tych największych. Kaptur - to pełna osłona głowy razem z barkami i szyją, pikowana, kolcza, bądź jedna i druga razem. Czepiec to kaptur kolczy skrócony o to co znajduje się pod hełmem i przymocowany do dolnej krawędzi hełmu. Czepek/coif to pikowana wyściółka hełmu wiązana pod brodą, bardziej powszechna w XIIIw. Kołnierz biskupi to tylko osłona barków z ewentualną kolczą stójką osłaniającą szyję, zapinana z tyłu, znane są przykłady pikowanej wersji tego specyfiku.

Wielu rekonstruktorów nosi łebki bez podwieszki kolczej. Mówię tu o łebkach sensu stricto, nie o cervelliere. Przedstawień takich hełmów bez czepca kolczego prawie nie ma i tego winniśmy się trzymać, jeśli dbamy o poprawność historyczną. Kaptury pod kapalin, tj. pełne krycie głowy plecionką kolczą włączając mózgoczaszkę, siłą rzeczy znajdującą się pod kapalinem jest poprawnym rozwiązaniem, ale nie jedynym. Spekuluje się nt. zastosowania otworów wzdłuż granicy ronda i dzwonu - czy służyły do wszycia kosza, materacowania, kaptura, czepca kolczego (nieco dłuższego niż w łebce) czy też wszystkiego naraz. Jak dotąd namierzyłem w muzeach 2 zachowane czepce kolcze, które nie mają osłony mózgoczaszki, a możnaby podczepić pod kapalin. Byłoby to zgodne wizualnie - pod hełmem i tak nie widać plecionki kolczej. Warto zaznaczyć że pełne kaptury kolcze są normą dla 1. połowy XIV wieku, także pod Wisby znaleziono czaszki w pełnych kapturach kolczych. Warto wziąć pod uwagę ten fakt przy dobieraniu innych elementów sprzętu spod Visby.

Niektórym przychodzą do głowy oryginalne technologie dopancerzania kapalina, jak lamelka, łuska czy jeszcze coś innego. Niech Ci wiedzą, że podwieszki/czepce łuskowe i im podobne pojawiają się co prawda w ikonografii, ale ekstremalnie rzadko. Zwłaszcza w komplecie z kapalinem. Jeśli się już pojawiają - to na przedstawieniach szyderczych, a więc nie można tego brać do siebie. Chyba że występują powszechnie na jakimś obcym terytorium, np. w świecie muzułmańskim, jednak nic mi o takich nie wiadomo.

Kaptury pikowane na wierzchu
Jest rzeczą w RR oczywistą że pod kapalin czy łebkę można założyć tylko kaptur pikowany. Na Bagritonie dawno temu Wotawa napisał  "O ile moża swobodnie wyobrazić sobie używanie kapalina z kapturem pikowanym, bez dodatkowej, kolczej osłony, to sama kolczy kaptur bez odpowiedniego podkładu amortyzującego jest rozwiązaniem tyleż komicznym, co niebezpiecznym." Pozwolę sobie nie zgodzić się. We wczesnym średniowieczu noszono pod hełmami normandzkimi kolcze podwieszki bez kaptura pikowanego, na goły kark, a przynajmniej nie ma wskazówek świadczących o ich podszywaniu czymkolwiek. Wskazuje na to z resztą ich sposób układania się, podobny pewnemu przedstawieniu z Codex Manesse. Jeśli wziąć na margines jedną z możliwości, iż jest to zamknięty na szyi kaptur, np. podwiązywany rzemieniem z boku - mamy do czynienia z niczym innym jak podwieszką kolczą podobną do tych w hełmach stożkowych z nosalem z wczesnego średniowiecza. Samo zmarginalizowanie tej 2. możliwości potwierdza inne przedstawienie z tego manuskryptu z wyobrażeniem protołebki (cervelliere) z podwieszką w niczym nie odbiegającą od wczesnośredniowiecznych przedstawień. Z tym wyjątkiem że nie jest to podwieszka kolcza, a zapewne skórzana (a takie też występowały we wczesnym średniowieczu). Wracając do głównej myśli zostawiania kapturów pikowanych samym sobie - brak przedstawień takich w epoce. Tak jest! Nikt chyba wcześniej nie zwrócił uwagi że ludzie noszą kaptury pikowane pomimo tego że w ikonografii takie rozwiązanie w zasadzie nie występuje.



Goła szyja a wymogi grunwaldzkie
W tym roku wszedł w życie przepis o osłonie szyi dla lekkiej piechoty. Ma ją stanowić choćby kaptur cywilny - chodzi o wymogi bezpieczeństwa. A przecież każdy logicznie myślący człowiek dojdzie do wniosku że kaptur wełniany nie ochroni - jak oberwiesz po zębach to tak jakby go nie było. Więc po co w ogóle ten przepis? Dla celów estetycznych, choć jest sporo przedstawień kapalinów bez niczego pod spodem? Dla celów grzewczych bo organizatorzy boją się że będzie nam za zimno? A może żeby zmotywować u rekonstruktorów szycie lnianych kapturów cywilnych żeby nie gotowali się w wełnianych i tym samym mroczyli ogół rekonstrukcji? Nonsens. To tak samo bez sensu jak wprowadzanie obowiązkowych łokci i kolanek, a zwłaszcza tych drugich. Zwłaszcza przy walce w zwarciu.

Bevory w XIV wieku
Istnieje kilka przedstawień Bevorów, tj. podbródków w XIVw. Mówię oczywiście o tym powszechnie występującym wśród Rosjan modelu pięciokątnego kawałka wygiętej blachy. To najbezpieczniejsza osłona twarzy i szyi, ale bardzo rzadko występująca w epoce. Wystarczy przewertować 100 losowych przedstawień kapalinów. Jeśli w 3-4 spośród nich pojawi się tego rodzaju bevor, mamy szczęście. Pod kapalinami dominowały kaptury kolcze i cywilne, wełniane i tego trzymajmy się w rekonstrukcji. Chyba że wychodzimy do bohurtu w kapalinie - wówczas każdy zrowo myślący człowiek włoży bevor.


piątek, 16 września 2011

Seitenwehr, cz. I - Baselard

Bardzo popularny w całej zachodniej Europie, w ikonografii powszechny w zasadzie wszędzie, znaleziony nawet w Polsce. Jeszcze sztylet czy już miecz? Kilka słów o baselardach.

Pierwsze wzmianki pisane dotyczące tego typu broni pojawiają się w 1. połowie XIV wieku, szybko zyskuje na popularności. W różnych wersjach językowych pojawiały się nazwy: baselard, basillard, Baslermesser, baselardus, bazelaire, Basler; rdzeń nazwy nawiązuje do szwajcarskiego miasta Bazylea (Basel), zapewne to właśnie tam powstały pierwsze egzemplarze tego typu broni. Podobnie młoty lucerneńskie wiąże się z miastem Lucerna. Halabarda, Młot lucerneński, Baselard... mieli ci Szwajcarzy łeb od wynalazków...

Baselardy były używane zarówno przez Volk jak i rycerstwo, jednak na nagrobkach rycerzy pojawiają się sporadycznie. O wiele częściej widać je na nagrobkach cywili. Także źródła pisane wiążą te niebezpieczne zabawki raczej z mieszczanami niż z rycerstwem.

W XIV i XV wieku pojawiają się niemieckie zapisy traktujące o zakazie noszenia baselardów po mieście.
"man hat verboten [...] daz dhein burger weder in der stat noch auzwendig niht sol tragen dhein silberin gürteln [...] dhein welhisch messer noch dheinen basler"
 Norymberga XIV w.
"wel man zu Meinze inne woninde ist, der rutinge dregit odir swert odir beseler, der sal uz Meinze varin ein vierteil iaris"
Moguncja, 1300 r.

Niektóre piętnastowieczne przykłady baselardów są wyposażone w blaszkę (wzmacniającą drewniane okładziny), umieszczoną w analogicznym do jelca miejscu. Podobne rozwiązanie było dość często stosowane w późnorzymskich spathach. Nie mniej nie chcę tu doszukiwać się korzeni baselarda w późnorzymskiej broni. H-kształtna rękojeść baselardów dawała dość dobrą osłonę dłoni, zwłaszcza w późniejszych egzemplarzach o dość szerokim protojelcu zaopatrzonym w blaszkę i wąskim chwycie. Z tych względów można traktować baselardy jako broń pomiędzy mieczem a puginałem. Tym bardziej że do początku XVI wieku klaruje się podział baselardów na Schweizerdolch (Dolch=sztylet) i Schweizerdegen (Degen=szpada). Druga nazwa określała broń, która wyewoluowała od tych właśnie wielkich baselardów, które w ikonografii czasami wyglądają na nie mniejsze od typowych mieczów.

Ostrze tego typu sztyletów występowało w rozmaitej postaci. Często znajduje się je z jednosieczną klingą, występują też egzemplarze z obusieczną głownią, często zaopatrzoną w zbrocze, choć znane są także egzemplarze graniowe. W późniejszych wersjach spotyka się także egzemplarze z więcej niż jednym zbroczem.

Niestety baselardy nie doczekały się jeszcze swojego Oakeshotta. A szkoda, bo sama popularność tego typu broni aż się o niego prosi. W/w artykułu proszę nie traktować jako stricte naukowego opracowania, przebadałem w tym celu zbyt mało materiału źródłowego. To jedynie próba przybliżenia specyfiki tej broni na płaszczyźnie rekonstrukcji historycznej.

czwartek, 8 września 2011

Jeszcze duny nie zginęły...

Od niedawna toczy się dyskusja jakiej broni używała piechota miejska w Polsce. Wcześniej rekonstruktorzy nie robili sobie z tym problemu biorąc do rąk dowolną broń drzewcową - halabardę bądź glewię najczęściej. Z czasem my - rekonstruktorzy (ale to dumnie brzmi) zdaliśmy sobie sprawę że w Polsce brak znalezisk broni drzewcowej a ikonografia jest zdawkowa - mamy poliptyk grudziądzki, ale to źródło krzyżackie, mamy kilka przykładów czeskich i wzmianki o glewiach legnickich, ale to tereny poza KKP. Dziś przykład rozwiązania wychodzącego poza schemat halabarda-glewia-włócznia. O toporach na długim drzewcu.

Od dłuższego czasu przyglądam się co jakiś czas rycinie największego z toporów wykopanych w Plemiętach. Ma to ustrojstwo długość żeleźca 28cm, co - przynajmniej według mnie - dyskwalifikuje go jako broń jednoręczną. Podobnego rozmiaru topory na niejednoręcznym drzewcu widać w ikonografii dość często. Nie chciałbym klasyfikować tu plemięckiego topora jako broń typowo analogiczną do halabard czy glewii; raczej zaproponowałbym rozwiązanie... że tak to nazwę "półtoraręczne"*. Topór taki miałby drzewce długości do przepony (120-130cm), opcjonalnie do 20cm dłuższe. Podobnych gabarytów topory (ale o mniej srogim żeleźcu od tego plemięckiego) stosują do walki wcześniaki. Jest to dwuręczna odmiana słowiańskich toporów analogiczna do toporów duńskich. Długość drzewca opiera się u nich na znalezisku z jeziora lednickiego o długości którą można zdefiniować "do przepony". Takie właśnie topory chciałbym zaproponować jako uzupełnienie luki w zasobach polskich rozwiązań na broń drzewcową. Obok wszędobylskich, standardowych włóczni, których w Polsze nie brakuje.


Jak pokazuje ikonografia, topory o podobnym rozmiarze drzewc były w użyciu w epoce, więc nie jest to wymysł z kosmosu. Wzory żeleźców należy czerpać najlepiej ze znalezisk z odtwarzanego regionu - to daje gwarancję poprawności co do szczegółów konstrukcyjnych. A znalezisk takich w Polsce nie jest mało: Nowy Korczyn, Plemięta, Raciąż i zapewne kilka innych, których zdjęcia/ryciny mam ale bez skali, która stwierdzałaby ich dwuręczność i bez miejsca znalezienia.

Nasuwają się same pytania czy taka broń nie będzie zbyt sroga jak na warunki walki lekkiej piechoty. Używana umiejętnie podobnie jak włócznia - krzywdy nie zrobi. Gorzej jak trafi w ręce oszołoma, ale w takim przypadku każda broń bezpieczna nie jest.
___________________________________
*przez półtoraręczność rozumiem tu analogiczne użytkowanie do miecza półtoraręcznego. De facto określenie takie występuje tylko w nazwie bo używa się go z reguły oburącz. Wypuszczanie ciężkiego topora w walce na jedną rękę (celem dosięgnięcia przeciwnika bez wystawiania się na cios) jest niedopuszczalne.

niedziela, 28 sierpnia 2011

Trudne barwniki: indygo, urzet i marzanna. Dlaczego nie?

Farbiarze wczesnośredniowieczni próbują farbować z użyciem rozmaitych elementów roślin. Czy jednak w epoce stosowano je wszystkie jako reagent farbiarski? Czy także eksperymentowano z rozmaitymi roślinami czy raczej znano powszechnie zestaw barwników, z których korzystano? Czy wiedzę farbiarską przekazywano z pokolenia na pokolenie, czy obarczona była cechową tajemnicą?

Jak narodziło się farbiarstwo w ogóle? Można tu spekulować i wysnuwać wiele teorii, najpewniej zaczęło się że ktoś ubrudził sobie ciuch jakimś owocem o intensywnych właściwościach farbiarskich (dajmy na to maliną czy jagodami), na ciuchu została czerwona/fioletowa plama. Plama się spodobała, więc postanowił sobie na taki kolor upie*dolić cały ciuch. I tak zaczęto farbować najpierw na sucho, potem na mokro, ale zimno, aż w końcu zaczęto gotować materiał w wywarze barwiącym. Przynajmniej taką kolejność sugeruje logika. Współczesny ruch rekonstruktorski daje nam wiele możliwości, wiele informacji wyciągniętych z pozycji naukowych nt. farbowania barwnikami pochodzenia naturalnego. Wiemy że orzechy włoskie farbują na zielono/brązowo lub prawie czarno, kora dębu na brązowo, pokrzywa na zielono, nawet dokopano się w toku poszukiwań do barwników dających niebieski i czerwony kolor. Pytanie zasadnicze - czy używano ich jako reagentów farbiarskich w epoce?

Istnieją pewne źródła poza XIV wiekiem świadczące o pozyskiwaniu niebieskiego barwnika z urzetu barwierskiego; czerwonego zaś z marzanny barwierskiej. Jak wspomniałem w jednym z wcześniejszych wpisów o tekstyliach, nie były to barwniki najłatwiejsze do uzyskania. Zwłaszcza niebieski, który wymagał procesu fermentacji wywaru barwiącego w odpowiedniej temperaturze. Urzet jednak zawiera bardzo małą ilość barwnika, więc nie mógł dawać efektu intensywnie niebieskiej wełny; co najwyżej błękit. Bardziej intensywnie niebieskie wełny i jedwabie mogły być uzyskane później, po sprowadzeniu indygowca barwierskiego do Europy. Indygowiec bowiem zawiera więcej barwnika niż urzet. Marzanna barwierska występowała dość powszechnie, jednak farbowanie tym reagentem (korzeniami marzany) wymaga ich zbioru, czyszczenia, zasuszenia. Przygotowania dostatecznej ilości korzeni do wywaru. Na większą skalę wymagało to uprawy marzanny. Średnio wyobrażam sobie poszukiwanie pojedynczych roślin do pozyskania wystarczającej ilości reagentu do otrzymania wywaru.

Innym problemem są 2 procesy których wielu domorosłych farbiarzy nawet nie bierze pod uwagę: "otwieracz" do włókna i utrwalacz barwnika. Tylko niektóre reagenty same w sobie zawierały utrwalacz, np. kora dębu. Podobnie niewiele jest reagentów na tyle intensywnych aby zabarwić włókno bez procesu przygotowawczego, jak łupiny orzecha włoskiego. Większość osób argumentujących za farbowaniem albo podaje że można było ubrudzić całą tunikę trawą czy jagodami, albo podaje tylko proces gotowania w wywarze z danego reagentu. Nie sądzę żeby przeciętny zjadacz chleba w średniowieczu był na tyle ogarnięty w dziedzinie alchemii aby przygotować te właśnie 2 procesy plus farbowanie. Co prawda samo moczenie tkaniny w roztworze ałunu nie wymaga specjalnej wiedzy, gorzej z pozyskaniem tego reagentu i wiedzą że związek ten utrwali barwnik we włóknie.

Szczerze wątpię żeby przeciętny mieszkaniec Europy w okresie średniowiecza w ogóle, zajmował się poszukiwaniem reagentów i farbowaniem stroju. Raczej szukał rozwiązania jak wyżywić rodzinę od żniw do żniw i zapłacić podatki feudałowi, co zrobić żeby z dachu w chacie nie kapało itd. Z pełnym żołądkiem przeżyć można, w ładnej tunice - niekoniecznie. Daje to do myślenia zwłaszcza wówczas, gdy czyta się dowolne roczniki z XIV wieku. Wzmianki o gradzie który zniszczył plony czy wprost - klęski głodu występują bardzo często. Wynikało to z bardzo nieefektywnego rolnictwa - większość chłopów była w stanie wyprodukować zboże tylko na własny użytek, w dodatku część zazwyczaj zabierał feudał jako formę podatku. Warto liczyć się także z grabieżami, co było wówczas na porządku dziennym.

Poza tym nie było zbytnio sensu farbować tkaniny na ubiór noszony do pracy - mógł się zniszczyć. Co prawda w miarę zużywania stroju można dojść do wniosku że każdy strój wyjściowy z czasem się zużywał i stawał się roboczym. Nie mniej to już jest naginanie zasady, bo wówczas możnaby tłumaczyć że jeśli mamy wzmiankę o 1 chłopie z XV wieku, który miał jedwabną szatę, którą mu ukradli, a farbowanie było w zasięgu ręki bo mieli ubiory wyjściowe, to przeciętny cieśla w pracy nosił podszywaną futrem robe zapinaną cynowymi guzikami (jeśli nie srebrnymi), uszytą z czerwonego jedwabiu bo było to w zasięgu jego możliwości. I nie demonizuję w tej chwili, dlatego nie powinno się naginać możliwości do stanu rzeczywistego, a raczej przedstawiać to, co było pewne przed teoretyczne możliwości posiadania farbowanego stroju. Nudzę o tym po raz kolejny, choć i tak nie wszyscy zrozumieją. A zrozumieć warto.

Chciałbym zaproponować bardzo proste rozwiązanie eliminacji mrocznych barw strojów. Co prawda wielbiciele barw innych niż naturalne (zieleni, różów, żółci, fioletów i wszystkich kolejnych niezgodnych z maścią owiec) mogą się obrazić, że rozwiązanie niniejsze nie jest sprawiedliwe. Ale działa. Mianowicie wszystkie ciuchy o kolorze innym niż te, które można uzyskać z owiec bez procesu farbowania (szary, brąz, ecry, czarny i ich mieszanki) powinny mieć obowiązek farbowania samodzielnego, przy fotodokumentacji i użyciu barwników potwierdzonych i dostępnych w danym regionie i czasie historycznym. Nie chodzi tu o sprawdzanie czy ktoś jest wystarczająco historyczny żeby wpuścić go na imprezę - niektórzy poprostu nie mają na to czasu ani/albo smykałki do drążenia tego tematu. Tym więc pozostawię wcześniejszy cykl o tekstyliach na tym blogu i nadzieję na zgodę co do teorii o wyższości naturalnych kolorów wełny i lnu nad farbowanymi. Nie ma to sensu dlatego też, bo znam mało ludzi którzy pozbywali się swojego estetycznie uszytego przez krawca stroju ("maszynowo z ręcznymi wykończeniami", a jakże by inaczej) tylko dlatego że przeczytali ten wpis. Nie ma to sensu również dlatego, że nie wszyscy zgodzą się z teorią że farbowanie nie było w zasięgu możliwości przeciętnego obywatela centralnej Europy doby XIV wieku i dalej będą śmigać po grunwaldzie z cepem bojowym w żarówiastoniebieskiej tunice (bo taką miał chłop w bogatych godzinkach księcia de Berry). Nie mniej taka propozycja prędzej czy później padnie i trzeba się z tym liczyć.

Słowo o ikonografii, kwestią przypomnienia. Zauważyliście zjawisko że w konkretnym manuskrypcie funkcjonuje konkretna paleta barw? Chciałbym zwrócić uwagę na te manuskrypty w których paleta barw jest najbardziej okrojona, gdzie to zjawisko widać. Na przykład Heidelberger Sachsenspiegel z początku XIV wieku. Poza barwą konturów rysunku(ciemnobrunatny, prawie czarny), funkcjonują 3 barwy - brudna czerwień, jasna zieleń i żółć, sporadycznie indygo (kolor, nie barwnik) i szary. Czy taki zestaw barw odzwierciedlał stan rzeczy? Na pewno NIE odzwierciedlał. Czyżby Niemcy nie znali różu, choć w innych źródłach występuje? Co z brązem i szarością - naturalnymi barwami wełny, a może nie występowały tylko farbowanie było nieodłącznym procesem powstawania stroju? Bzdura. To kolejny wybitny przykład dlaczego nie stosować ikonografii jako potwierdzenia na dany kolor stroju.

Problemem Archeologii Eksperymentalnej jest fakt, że próbują użyć wszystkiego co farbuje jako barwnik. Nie wszystko znano, nie wszystko czego używano jako barwniki znamy na dzień dzisiejszy, nie wszystko było popularne, powszechnie występujące. Bardzo dobrze że AE eksperymentuje, dzięki nim wiemy wiele na temat dostępnych kolorów w ogóle, wiemy że lnu raczej nie farbowano a wełnę i jedwab tak, itd. Jednak znaczna część współczesnych rekonstruktorów nie bierze pod uwagę że człowiek średniowiecza nie miał dostępu ani do facebooka, ani do odpowiedniej literatury, ani do frehy. Zdany był na to co usłyszał od innych potencjalnych domorosłych farbiarzy (zawodowi najpewniej obarczali to tajemnicą cechową jako że stanowiło to źródło ich utrzymania) lub czego doświadczył metodą prób i błędów. I po raz kolejny wracamy do punktu wyjścia - większości ubiorów nie farbowano.

środa, 17 sierpnia 2011

Skóra jako surowiec

Do produkcji butów i innych skórzanych utensyliów stosuje się rozmaite skóry. Często w proto- czy jak kto woli - okołogrunwaldzkiej widać skóry garbowane przy użyciu chromu, farbowane na rozmaite kolory. Faktem jest, że taka skóra w epoce była nie do osiągnięcia, przynajmniej ta, którą mam na myśli - np. jaskrawoczerwona. Na pewno nie w takim wydaniu jak dostępna na rynku skóra tapicerska. Dziś od strony technicznej o skórze jako surowcu stosowanym do rekonstrukcji historycznej średniowiecza.

Tak jak zwracamy uwagę w przypadku wełny czy lnu żeby był to 100% materiał powinniśmy zwracać uwagę na poprawność "chemiczną" skóry. Tzn proces, w wyniku jakiego otrzymaliśmy taką skórę jaką kupujemy w sklepie/na allegro. Jedyną poprawną na chwilę obecną, spośród tych oferowanych przez garbarnie w kraju, jest skóra garbowana roślinnie. Łatwo ją poznać po tym że upuszczona na nią kropla oleju roślinnego niemal od razu przyciemnia jej kolor z cielistego do głębokiego brązu. Tak, kolor cielisty (w różnym odcieniu, od bladego do prawie pomarańczowego) jest tym poprawnym.

Taką skórę należy kupować jako surowiec. Oczywiście nie świadczy to o obowiązku noszenia kaletek czy butów w tym właśnie kolorze, można ją przyciemnić do dowolnego stopnia w wyniku nacierania olejem, łojem lub też woskowania. Skóra roślinnie garbowana się do tego nadaje, zaś niemożliwe jest to w przypadku skór tapicerskich, które ani wosku ani oleju nie chłoną. Takie najczęściej marszczą się pod wpływem temperatury stopionego wosku*, tłuszczy na zimno - poprostu nie chłoną. Sprawdzone doświadczalnie.

Skóry tapicerskie, garbowane chromowo łatwo rozpoznać. Mają jednolity kolor, jakby malowane farbą. Fakturę "zmarszczek" mają bardzo regularną; nadaną przez odciśnięcie na odpowiedniej formie. Nadają się do rekonstrukcji historycznej mniej więcej tak samo jak polar czy surówka bawełniana na strój tekstylny. Czyli cofamy się poziomem mniej-więcej do roku 2005.

Nie protestuję przeciw skórze barwionej w ogóle, bo proces był znany, choć stosowany sporadycznie. Farbowanie sprzętów skórzanych (zwłaszcza butów) nie miało sensu ze względu na proces ich zużywania. Podeszwy ścierały się w błyskawicznym tempie, doszywano nowe, często po kilka warstw. Ale w końcu takie obuwie nadawało się do wrzucenia do rzeki (np. do Tamizy, jak robili Londyńczycy, czemu zawdzięczamy tyle znalezisk londyńskich butów). Buty, zwłaszcza te stosowane przez Volk, nie należały z pewnością do najładniejszych. Buty dworzan, zwłaszcza włoskich czy bizantyjskich były często wycinane, co zapewniało dobrą wentylację stopom. W Europie centralnej takich znalezisk jest niewiele, warunkował to zapewne klimat. Buty miały chronić przed wilgocią z zarosiałej trawy, błotem, ścieraniem się skóry na stopach i podobnymi czynnikami. Nie mniej ze względu na ceny butów, biedniejszy Volk na co dzień nosił łapcie z łyka, podobne do tych jakie zachowały się w folklorze białoruskim, było o tym na Freha.

Na koniec słowo o historycznych kolorach skór. Najbardziej poprawnymi zdaje się być szeroka gama odcieni brązu. Poza tym historyczna jest skóra w kolorze czarnym, oczywiście uzyskana z cielistej w wyniku intensywnego przyciemniania dostępnymi w średniowieczu metodami, odpuśćmy sobie pastę do butów. Pozostałe kolory skóry wymagały procesu farbowania, o podobnym poziomie skomplikowania co farbowanie tekstyliów. Jednak na inne kolory farbowano głównie to, co nie narażone było na ciągłe działanie czynników atmosferycznych i potu, np. obite skórą skrzynie, nie mniej wiąże się to raczej z bogatą, okrojoną liczebnie częścią społeczeństwa średniowiecznego.
_____________________________
*jednak w wosku podgrzanym do zbyt wysokiej temperatury zmarszczy się nawet skóra roślinnie garbowana. Z temperaturą mimo wszystko - trzeba uważać.

sobota, 13 sierpnia 2011

Ręczne tkanie

Na rynku dostępne są ręcznie tkane materiały. Wg niektórych - szczyt ultrasowości, najbardziej poprawny z poprawnych wyznaczników rekonstrukcji. Inni je krytykują, że przez wyznaczanie trendu na ręcznie tkane materiały zbliżamy się rekonstrukcją do żydowskiej koszerności. W dzisiejszym wpisie będę się posługiwał skrótem, żeby nie powielać sekwencji 2 słów: Ręcznie Tkany - RT.

Chyba najbardziej pewnym (choć nie jedynym) wyznacznikiem ręcznego tkania materiału jest jego szerokość. Tkano kilka szerokości do różnych segmentów odzieży. I tak np. 40cm szerokość mogła służyć do rękawów, 60 do korpusu, 80 do korpusu dla ludzi "dużego formatu". 100cm jest jeszcze do zaakceptowania, taka szerokość jest osiągalna na poziomych krosnach. Oczywiście jeśli tkacz się uprze może zrobić także większą szerokość (np. w przypadku płaszcza, choć nawet te bywały zszywane z kilku fragmentów wełny, por. płaszcz z Bocksten) ale tej metrowej granicy winniśmy się trzymać. Szerokości ponad 100cm są z reguły tkane fabrycznie. Najczęściej spotykane szerokości przemysłowe materiałów to 150, 135 i 170cm. Tych trzeba się wystrzegać jak ognia przy dobieraniu RT materiałów.

Kolejny powód dlaczego takie szerokości a nie inne? Unikanie podkrojów w szyciu. Swojego czasu na forum http://halla.mjollnir.pl/ toczyła się dyskusja nt. podkrojów. Podkroje, tzn odcinanie naturalnie obrobionych krawędzi materiału (jako wynik procesu tkania) wymagają jego dodatkowego obrabiania. My, rekonstruktorzy, przyzwyczailiśmy się przy szyciu ciuchów że to norma. De facto przy szyciu z RT materiałów można sobie tego procesu oszczędzić, poprostu unikając podkrojów. Krawędzie nie będą się siepać. Szycie w RT materiałach, zwłaszcza lnie przy użyciu lnianych nici - to nie to samo co w maszynowo tkanych materiałach; ci, którzy próbowali, wiedzą o czym piszę. Dlatego tunika z Bocksten, a nie robe czy dublet(choć i u Bockstensmanna podkroje występowały).

Do znamion ręcznego tkania należą też nieregularne, ciemniejsze pasy na lnie (po kilka kolejnych nici wątku) nierówne krawędzie (w końcu wątek był ściągany ręcznie), a także zbity splot lnu.

Przeglądając od czasu do czasu allegro kilka razy natknąłem się na nakręcanie klienta hasłami w rodzaju "jak ręcznie tkany" albo nawet chamskim podpisywaniem szarego lnu workowego o luźnym splocie i szerokości 150cm, podejrzewam że nawet z domieszką innego włókna (konopnego? jutowego?) jako ręcznie tkany. Żeby było żałośniej wspomnę, że ludzie się na to nabierają bo materiał schodzi. Piszę niniejszy wpis, żeby takim zjawiskom zapobiec.

Słowo o samych niciach do tkania. Powszechnie na rynku dostępna jest przędza dwuniciowa, jak sama nazwa wskazuje - skręcana maszynowo z 2 nici. Teoretycznie tkać z tego się da, ale nie będzie to rozwiązanie historycznie. Najlepiej taką przędzę (jednoniciową) wytkać samodzielnie. Wchodzi też w grę rozplątanie skręconej dwuniciówki na dwie osobne nici, wówczas tkanina otrzymana z takiej przędzy będzie morfologicznie poprawna, jeśli komuś nie przeszkadza jej maszynowe skręcenie. Jeśli zaś komuś zależy na kompleksowej rekonstrukcji, trzeba zacząć od przędzenia, ale tu, po więcej informacji odsyłam na bloga http://lucivo.blogspot.com/ .

Najbardziej pewnym rozwiązaniem na otrzymanie ręcznie tkanego materiału jest jego samodzielne wytkanie. Najłatwiej to zrobić z wełny, len bywa bardziej upierdliwy. Chętnych w tej materii zapraszam do lektury w/w bloga http://lucivo.blogspot.com/ , autorzy dzielą się doświadczeniami nt. tkania. Tkanie materiału, czyli otrzymywanie najwyższego poziomu rekonstrukcji stroju można, a nawet trzeba dokumentować. Podobnie jak kowal Einar dokumentował tygodniowy proces otrzymywania maksymalnie historycznego noża z rudy darniowej, tj. od zera. Efekty takiego tkania ze względu na brak doświadczenia z początku mogą być mizerne i zniechęcające, ale próbować warto. Bardziej cierpliwi wyjdą na tym z zyskiem.

Pewnie większość czytelników teraz dojdzie do wniosku, że mi odbiło i poza kolorami teraz będę przyczepiał się tkania materiału. Nic z tych rzeczy. Pewne jest, że większości rekonstruktorów najzwyczajniej w świecie nie stać na zakup RT materiałów do wykonania maksymalnie historycznego stroju, lub zabraknie zdolności manualnych lub czasu do samodziałowego wytworzenia takiego specyfiku. Ponadto podejrzenie fałszywości produktów dostępnych na rynku rekonstruktorskim poddają w wątpliwość poziom tak wykonanego stroju. Jest jeszcze jeden powód dlaczego nie - jest masa innych niedociągnięć - kroje, dostosowanie wzorów, podejście do rekonstrukcji postaci, kolorystyka, miecze wycinane z płaskowników i stykowe kolczugi (nawet te nieocynkowane)... rzeka aspektów, które poprawić można, jeśli się tylko chce i jest się odpowiednio doedukowanym reenactorem. Aspektów ważniejszych niż wykonanie samego materiału. Tyle na ten temat.

piątek, 29 lipca 2011

Dach nad głową

Od niedawna na Freha toczy się aktywnie dyskusja o namiotach indywidualnych dla piechoty. Płachty żołnierskie składane w dwuspadowy daszek lub namioty typu diament przedstawiane są jako najlepsze rozwiązanie dla piechoty. Co do dwuspadu - pozwolę sobie się zgodzić, co do diamentu - nie. Powód? Źródła, a właściwie - ich brak. Namioty indywidualne czy grupowe?

Płachty dwuspadowe, dotykające bokami ziemi lub nie, znane są już w źródłach późnorzymskich. Używała ich późnorzymska piechota. Nic dziwnego - kształt wybitnie prosty, mniej skóry do noszenia (Rzymianie używali namiotów skórzanych) niż starszego typu contubernia (łac. namiot). Ten sam wzór pojawia się w X wieku, czasem naciągany na namioty typu Saxon-Geteld. Podobne pojawiają się w ikonografii piętnastowiecznej. Nie wiadomo czy traktować je należy jako wiaty (raczej nie, to byłoby nazbyt luksusowne dla pospolitych piechociarzy) czy też jako namioty dla biednej piechoty, które w połowie XV wieku uzupełnione zostają trójkątami na frontach. Tego typu namioty wydają się być bardziej zdatne do wprowadzenia na imprezach niż szałasy, które widać w ikonografii. Widać, ale też na które zapewnienie surowca często nie ma możliwości (zauważyliście że dostarczane drewno to zazwyczaj ścinki tartaczne a nie duże liście czy gałęzie?).



Najbardziej optymalnym rozwiązaniem byłby grupowy zakup namiotu w kształcie Soldier tenta, (Czy też jego wcześniejszej wersji - Getelda/Saxona) jednak z bardziej neutralnym wejściem. To w kształcie odwróconej litery U jest datowane na późny XV wiek, nie znam przedstawień wcześniejszych niż 1474 (jeśli ktoś takie ma, proszę mnie poprawić, chętnię się doedukuję). Z góry uprzedzam że bryła była znana już we wczesnym średniowieczu; chodzi tu o sam kształt wejścia. Oczywiście w przypadku takich namiotów, roboczo nazwanych "soldier tent" mówimy o namiotach grupowych, przy podziale na "Zeltgruppy" (jak w późniejszej, XVIIIw. pruskiej armii i wcześniejszej armii rzymskiej). Dlaczego namioty grupowe a nie indywidualne? Odpowiedź jest prosta - 1 namiot na kilku żołnierzy stosowany na wyprawie wojennej był łatwiejszy w utrzymaniu niż namiot dla każdego żołnierza. Wówczas przy samym rozstawianiu 1 osoba okopywała a pozostałe, dajmy na to, 5 osób zajmowało się innymi czynnościami obozowymi - poprawianiem napięcia płachty, rozpalaniem ogniska dla Zeltgruppy (dla nieniemieckojęzycznych: Zelt=namiot) itd. Choćby taka czynność jak okopanie 1 namiotu grupowego wymaga mniej pracy niż okopanie 6 namiotów indywidualnych. To samo z rozstawianiem - 2 osoby trzymają maszty, pozostałe 4 zabijają śledzie i w 5 minut namiot stoi.

Przydział jednego namiotu dla kilku żołnierzy nie jest rozwiązaniem wydumanym, a opartym na ikonografii. Jest bowiem kilka przedstawień grupy zbrojnych wychodzących z 1 namiotu. Co prawda to późny XV w. ale chodzi o sam fakt, że szeregowi mieszkali w grupach. Ciężko określić jak dużych, za pewne podyktowanych wielkością namiotu. Jest kapitalną sprawą, że namioty przy tym rozwiązaniu logistycznym da się zrobić na najwyższym poziomie (szary len z Surtexu, nawet szyty ręcznie). Namiot zamykałby się dla grupy 4-6 lekkozbrojnych (czyli tylu ile średnio liczą grupy lekkozbrojnych w Polsce; większe grupy dysponowałyby analogicznie większą ilością namiotów), którzy musieliby się na niego złożyć. I tak przeciętnej wielkości Soldier Tent (podstawa 3x3m plus apsydki), który przy szyciu maszynowym kosztowałby circa 1500zł, przy rozłożeniu na 6 osób wyniósłby już tylko 250zł. To mniej niż indywidualny bawełniany stożek dla każdego. Co prawda wiąże się to z określonymi niewygodami, jak to z mieszkaniem w grupie, ale ma poparcie źródłowe.

Istnieje teoria (Pozdrawiam barda Kakofonixa, jej autora) nt. zastosowania pawilonów, których w ikonografii z epoki jest najwięcej. Mianowicie że każdy rycerz mieszkał w takim pawilonie wraz z pocztem i służbą podczas wypraw wojennych. To zgadzałoby się w odniesieniu do rycerstwa i jego świty (z punktu widzenia poprawności historycznej - koniecznej, co większość fajterów niestety olewa), niestety w odniesieniu do piechoty miejskiej nie zdaje egzaminu. Pawilony były namiotami wybitnie rycerskimi. Indywidualne namioty zamknięte, np. stożki, mogły być domeną dowódców. Podobnie jak pawilony, choć osobiście stawiałbym na stożki - jeśli zawierzyć teorii (jak dotąd najbardziej sensownej), że w pawilonie mieszkał rycerz+poczet.

Nie zgodzę się z teorią, że pospolita piechota na pewno mieszkała w szałasach. Miasta wystawiające na wyprawy wojenne oddziały piechoty były na tyle zamożne, aby wyposażyć je w namioty. Na pewno nie indywidualne, a zbiorcze. Podobnie dziś w warunkach polowych żołnierze mieszkają w NS-ach, które mieszczą około dziesiątkę ludzi każdy. I popełniłbym tutaj hipokryzję odnosząc średniowiecze do czasów współczesnych, gdyby nie fakt, że ta praktyka ma nie jedną analogię w czasach pomiędzy średniowieczem a współczesnością. Szałasy występują w późnośredniowiecznej ikonografii, jednak możliwe jest że mieszkali w nich albo indywidualni najemnicy albo służba (obstawiam tych drugich). Ewentualnie można podciągnąć to pod piechotę miejską bez namiotów sponsorowanych przez podmiot zwierzchni (miasto), np. w przypadku małych miast, dysponujących zaledwie kilkoma "etatowymi" zbrojnymi, którzy na codzień parali się patrolowaniem ulic. Namioty dotyczą na pewno piechoty ciężkozbrojnej - jakoś nie chce mi się wierzyć żeby miasto inwestowało w płaty czy kolczugi i wysyłało na wyprawę wojenną, gdzie sprzęt miejski narażony był na niesprzyjające warunki atmosferyczne i zniszczenie nie przez wrogie wojska a przez warunki atmosferyczne. Aż przypomniała mi się reklama farby Hammerite... [śmiech]

Kilka słów od strony technicznej.
Użytym materiałem do płachty namiotowej powinien być oczywiście len. I to nie byle jaki len sprzedawany na kramach, ale len wybitnie gruby, o gęstym splocie i gramaturze powyżej 500g/m. Nie jest to reguła ale taki zdaje egzamin nawet przy ciężkim deszczu. Bawełnę zaczęto stosować do szycia namiotów w czasach nowożytnych, i to bliżej współczesności niż średniowiecza. Nie można tu pozwolić sobie na ustępstwa, równie dobrze możnaby stosować na płótno namiotowe poliester, mrok pozostanie mrokiem. Zdaję sobie przy tym sprawę że nadal jakieś 90% namiotów w RR to bawełna - ludzie ignorują najczęściej temat namiotów, uważając go za trzeciorzędny, przedstawiając przed niego najczęściej ładny zestaw blach i strój. Kolejność wydaje się być logiczna, ale niesłusznym jest olewanie poprawności historycznej. Namioty kupuje się ot - żeby były. Zabawnym jest że wielu obiecuje sobie wymianę namiotu, ale najczęściej ten pomysł spala na panewce i zostaje w użyciu bawełniany. Aż do podarcia podczas burzy czy przegnicia w garażu. A potem zacerować, wywalić na allegro i niech ktoś inny mroczy.

Oczywiście nie mógłbym nie poruszyć tematu koloru namiotu. Namiot winien być szary. Tak w epoce jak i dziś uszycie porządnego namiotu wymaga dużych nakładów środków finansowych, trzeba się z tym pogodzić. Biały len jest bardziej powszechny na rynku niż szary i jego stosowanie jest pójściem na łatwiznę, nazywajmy rzeczy po imieniu. Nawet w ikonografii te namioty które wydają się być białe de facto są jedynie wybielone naturalnie na słońcu, nawet bez ługowania. Należy więc na starcie kupić szary namiot, który jaśnieje pod wpływem nasłonecznienia i na pewnym etapie eksploatacji daje taki odcień jaki widoczny jest w ikonografii czy na którymś z namiotów leżących w muzeach. Na pewno nie jest to żarówiasta biel otrzymana w procesie bielenia chemicznego. Myślę że to bardzo istotne. Innym punktem widzenia jest praktyka - na szarym płótnie mniej widać brud niż na bielonym. Po pierwszym kontakcie z błotem na dole namiotu bielonego widać syf, co jest mało widoczne lub niewidoczne w przypadku płótna szarego. Wygląda to bardziej estetycznie i nie wymaga prania namiotu co sezon.

Impregnowanie - przy doborze materiału na namiot to częsty problem. Przyszły właściciel namiotu boi się że płótno przesiąknie i zacznie na niego kapać. Kluczowym jest dobre rozstawienie namiotu, a ściślej mówiąc: napięcie płachty. Nasiąknięty len o gęstym splocie puchnie i kolejne krople wody po nim spływają. Nie ma więc obaw o drobny deszcz w środku namiotu. Nie potępiam w tym miejscu szarych namiotów impregnowanych. Impregnatu nie widać dopóki na imprezie jest sucho, a samo posiadanie szarego namiotu jest wielkim krokiem do przodu względem namiotów bawełnianych. Impregnat zaczyna być widoczny gdy stoi szary namiot impregnowany pośród nieimpregnowanych. Nieimpregnowane mają kolor ciemnej, zgniłozielonej szarości, a impregnowane wyglądają jak suche. Ale tak szczegółowym problemem rekonstrukcja zajmować się będzie zapewne dopiero za kilka lat, o ile w ogóle. Warto pogrzebać w źródłach czy impregnowano płótno namiotowe. Impregnaty w aerozolu stosowane współcześnie historyczne nie są, a wosk o którym słyszy się na freha, pękałby przy zginaniu płótna, np. przy składaniu go po imprezie. Ale do tematu wrócimy dopiero za kilka lat, o ile w ogóle.

Śledzie - kute czy strugane?
Powtórzę tylko to co napisała/powiedziała/pomyślała (niepotrzebne skreślić) niejedna osoba na freha czy gdziekolwiek indziej. Kute śledzie nie są wzięte z kosmosu i potwierdza istnienie takich przedmiotów za równo archeologia (choć nie do końca wiadomo czy dany przedmiot był akurat śledziem) jak i ikonografia. Jednak samo ich powszechne zastosowanie przy namiotach warunkuje praktyczność. Kołki wypadałoby strugać co sezon, przy dużej aktywności wyjazdowej nawet 2 razy w ciągu sezonu. Kołki lubią się rozpadać przy wbijaniu w twardy grunt. Tych problemów nie ma w przypadku kutych śledzi, które co prawda stanowią przykład burżujstwa, ale stanowią dopuszczalne ustępstwo w obecnym stanie rekonstrukcji (jak szwy maszynowe w namiotach czy sklejka w środku tarczy). Pozdrawiam krzykaczy którzy zaraz wyrwą się ze swoimi racjami jak to bywa często w dyskusjach nt. wczesnego średniowiecza. Oni też mają prawo głosu (xD).

Wypadałoby na koniec opowiedzieć się po którejś stronie rozważań. Zdaje się że poprawne są jednak 2 rozwiązania, takie też są możliwe do wprowadzenia w życie - namioty w kształcie soldier tenta (ale z bardziej neutralnym wejściem, np. między apsydkami a płaszczyzną dwuspadu) i dwuspadowe płachty żołnierskie. Te pierwsze winny być stosowane w przypadku zorganizowanych grup piechoty, te drugie w przypadku indywidualnych rekonstruktorów. Mało jest rekonstruktorów, których stać na zakup 2 namiotów naraz (płachta do wypraw i namiot zamknięty do imprez stacjonarnych). Na wyprawach można umieszczać 2-3 osoby pod 1 płachtą, na imprezach stacjonarnych gościć 1-2 osoby w namiocie zamkniętym. Kwestia znajomości i dogadania się.

czwartek, 21 lipca 2011

Tarcze piechoty

Dziś słowo o tarczach z których korzystały formacje drabów, straży miejskich w polu. Modele, technologia wykonania, mocowanie, wzmacnianie krawędzi, malowanie.

Pawęże
Wywodzą się z rejonów Mazowsza-Prus-Jaćwieży-Litwy i stamtąd właśnie pochodzą najstarsze ich przedstawienia (jeśli rozumieć pawęż jako tarczę z pionową granią/ością biegnącą pośrodku tarczy). Jednak ślady po pawężach mamy na przedstawieniach książąt takich jak: Trojden, Wacław, Kiejstut i Siemowit II. Są to tarcze rozmiarowo niewielkie, zbliżone gabarytowo do tarcz trójkątnych (~70-80cm). Jako tarcze powszechnie używane wśród piechoty możemy zaobserwować eksplozję ich popularności w latach czterdziestych i pięćdziesiątych XV wieku. Od tego momentu datuje się większość zachowanych pawęży. Pawęże są najpowszechniej stosowanymi (obok puklerzy) tarczami wśród piechoty datowania dogrunwaldzkiego. Niesłusznie, nie były wówczas powszechne.

Puklerz
Przedstawień piechoty z puklerzami jest dość dużo. Była to tarcza mała, poręczna, dobra do patrolowania ulic, ewentualnego bezkrwawego spacyfikowania niepokornego łobuza. Tarcza kapitalnie spisująca się podczas walki na murach. Przedstawień jest bardzo dużo, zachował się nawet traktat o walce na puklerz i miecz (Codex I33). Tarcza jak najbardziej poprawna.

Eischild
Ostatnio zyskującym na popularności w RR, a w zasadzie chyba najbezpieczniejszym i najbardziej poprawnym rozwiązaniem kwestii tarcz jest tarcza owalna/jajowata, nazwana tutaj roboczo z niemiecka Eischild. Model pojawia się jeszcze w starożytności, jest obecny we wczesnym średniowieczu (Situla Akwizgrańska, Codex PER F 17) jednak w tej epoce można go traktować jako ciekawostkę na rzecz wszechobecnych okrągłych tarcz wikińskich. Podobnie jako ciekawostkę, regionalizm można traktować te tarcze w pełnym średniowieczu; w XIV wieku zyskują na popularności, zwłaszcza wśród piechoty, nie mniej domeną piechoty nie były. Przykładem jest tarcza paradna Karola z Trewiru, datowana na ok. 1320 rok. W ikonografii występują dość licznie. W przeciwieństwie do pawęży graniowych występują w okresie okołogrunwaldzkim (Codex Vindobona 1411) i są najbezpieczniejszym technologicznie i potwierdzonym w ikonografii typem tarcz. Poniżej kilka przykładów:


Trójkąt
Bywa, że w ikonografii widzi się straż miejską sensu stricto, przynajmniej wszystko na to wskazuje poza kształtem tarczy. Potwierdzenie, że trójkątów używała piechota teoretycznie jest, ale patrząc z praktycznego punktu widzenia - jednak była to tarcza wybitnie rycerska. W praktyce zdawała egzamin używana konno. Piechota raczej nie pancerzyła nóg, zaś kolana mogła zakrywać tarcza. Takie przedstawienia piechoty z tarczami trójkątnymi powinno się brać na margines błędu - miniaturzysta uwiecznił piechotę z takimi tarczami bo takie akurat widział na turnieju. W ikonografii trzynastowiecznej trójkąty spotkać można także u piechoty. Jednak interpretowałbym to raczej jako wariant/formę ewolucyjną migdała, używaną dopiero w trakcie wykształcania się symboliki rycerskiej. Tarcza trójkątna, nawet długa, nie jest najlepszym rozwiązaniem.

Dużych tarcz straże miejskie nie używały podczas rutynowego patrolowania ulic. Były ciężkie, nieprzydatne. Podobnie dziś policja na patrolach nie nosi dużych tarcz jakich używa do tłumienia zamieszek. Do takich właśnie celów używano tarcz w epoce. Poza tym miały zastosowanie bitewne. Tworzyły ścianę będącą osłoną dla kuszników. Nie mniej ilości kusz i tarcz w spisach arsenałów miejskich nie wskazują na to żeby każdy kusznik miał pawęż i chował się bezpośrednio za nią podczas przeładowania broni.

Tarcze wytwarzano najczęściej z drewna lipowego, ze względu na jego specyficzne właściwości. Już prawo norweskie z XIII w. definiuje je jako tworzywo do produkcji tarcz. Drewno lipowe jest dobre jako materiał nośny tarczy ze względu na brak tendencji do rozszczepiania się. Przytoczę wynik eksperymentu który przeprowadziłem dawno temu na lipowym pieńku. Trzeba było wbić siekierę na 3/4 wysokości pieńka aby się rozszczepił. To był jeden pieniek i ciężko stwierdzić czy każdy kawałek drewna tego gatunku i kształtu właśnie tak by się zachował, nie mniej daje to do myślenia o jego właściwościach. Nie bez powodu zachowane tarcze (i mam tu na myśli w tej chwili nawet trójkątne których zachowało się stosunkowo dużo) nie mają wzmacnianych rantów, co tak powszechnie stosowane jest przez współczesnych "fajterów". Były wykonane z odpowiedniego gatunku drewna, które nie wymagało obijania rantu skórą 4mm i papiakami. Poza tym technika przyjmowania ciosów na tarczę zapewne wyglądała nieco inaczej; tarcze, zwłaszcza te duże, chroniły przede wszystkim przed bełtami i sztychami dowolną bronią.

Trzeba zaznaczyć że tarcze-arcydzieła są specyficzne dla 2. połowy XV wieku. Niektóre technologie zdobnicze dla tarcz rekonstruktorzy protogrunwaldzkiego datowania wykorzystują (jak ktoś to ładnie nazwał) per analogiam do czasów wcześniejszych, np. napis gotycką czcionką wzdłuż krawędzi tarczy i wizerunek świętego w środku. Jak długo wertuję źródła tak nie znalazłem jeszcze potwierdzenia dla podobnych praktyk tak wcześnie. W dość schematycznej ikonografii najczęściej figurują tarcze z prostym, często tylko dwubarwnym motywem, bądź też tarcze jednobarwne. I tej prostoty się trzymajmy.

Słowo o mocowaniu tarczy. W pawężach graniowych dominują imacze centralne w kształcie litery Y. W Eischilder zaś wszystko wskazuje na imacze poprzeczne, podobne jak w tarczach trójkątnych. Taki układ nitów jest w (analogicznego kształtu) tarczy z Wrocławia z literą W, w tarczy Karola z Trewiru. We włoskiej ikonografii widoczny jest także pionowy układ mocowania tarczy (imacz poziomo na dole, pas mocujący przedramię poziomo, powyżej). W przypadku dużych tarcz wskazany jest także montaż pasa nośnego do przerzucenia przez ramię, celem odciążenia lewej ręki. Trzeba poruszyć też temat podkładek do nitów mocujących paski i imacz. Powszechnie stosuje sie ocynkowane podkładki kupowane w większości sklepów budowlanych. Poprawnym rozwiązaniem są podkładki kwadratowe lub kute gwoździe, odpowiednio zagięte i wbite "z powrotem w dechę". Wykonuje się podkładkę najprościej wycinając kwadrat z paska blachy i wiercąc otwory. Dla większej świadomości poprawności historycznej - można takie zamówić u kowala. Podobnie z nitami - półokrągłe łby to jednak nie to. Albo kute gwoździe, albo nity kute samodzielnie z pręta, np. grubości 4-5mm. Grunt to zachowanie poprawnego morfologicznie kształtu tych elementów tarczy.

Historyczne malowanie tarcz to także odrębny temat, podobnie jak spoiwa stosowane do łączenia desek i okleiny. Rozwinę go w kolejnym wpisie bądź aktualizacji niniejszego.

środa, 6 lipca 2011

Technologia wytwarzania drzewc

Na początek wyjaśnijmy samą kwestię nazewnictwa, bowiem bywa ona kwestią problematyczną. Podłużny kawałek drewna na którym osadzony żeleziec tworzy broń drzewcową w Ruchu nazywa się różnie: drzewiec, tyczka, drzewc... Poprawnie powinno nazywać się ten element drzewce (rodzaj nijaki). Odmienia się to przez przypadki jak słowa: miejsce, serce.

Oczywiście przy drzewce nie możemy dobierać byle jakich kijaszków znalezionych w lesie. Już znaleziska wczesnośredniowiecznych drzewc włóczni dowodzą że nie były one wykonywane z byle jakich gałęzi tylko solidnych pni drzewa. Nie mniej znaleźć względnie prosty kij odpowiedniej średnicy i poprawnie osadzić na nim grot/żeleziec to już postęp względem maszynowo toczonego trzonka od wideł, grabi czy kosy, nawet wstępnie obrobionego "dla nadania klimatu". Problem tkwi w przekroju drzewca.

Generalnie spośród występujących w RR kijaszków o różnym poziomie poprawności występują dwa typy przekrojów: koncentryczny (ten poprawny) i równoległy.


Przekrój koncentryczny charakteryzuje się większą sprężystością, a tym samym odpornością na ciosy. W przypadku silniejszych uderzeń w niewielkich odstępach odłupany zostaje kawałek zewnętrznego słoja (warstwy); wewnętrzne słoje zostają najczęściej nienaruszone. Naprężenia rozkładają się równomiernie we wszystkich kierunkach. Bardzo rzadko zdarzają się przypadki pęknięć drzewc o koncentrycznym układzie słojów. Wymaga to naprawdę silnego uderzenia i prawie zawsze zdarza się przy solidnie zużytych drzewcach. Żywotność drzewce o koncentrycznym układzie słojów to około 5 sezonów wyjazdowych (potwierdzone doświadczalnie) przy aktywnej eksploatacji. Drzewce o równoległym układzie słojów (czyli trzonek albo wycinane z dechy u stolarza) teoretycznie na początku jest proste, ale przy obecności wilgoci na imprezach najczęściej wypacza się. O żywotności nie wspomnę - teoretycznie estetycznie to wygląda: brak sęków, gładka powierzchnia, ale niestety nie jest to rozwiązanie historycznie poprawne. Można takie drzewce nazwać repliką ale nie rekonstrukcją.

Nie stanowi w RR problemu długość drzewca, bowiem można ją dobrać albo na podstawie zachowanych egzemplarzy broni z muzeów, albo na podstawie ikonografii - przy pomocy proporcji względem postaci ludzkiej. Dla halabard, glewii i im podobnych urządzeń należy dobierać długość całości między 200 a 230cm - tak aby sztych broni w pozycji stojącej wystawał ponad głowy. Zupełnie inaczej jest w przypadku pik, które ze względu na swoją specyfikę użycia muszą być długie i stanowią w ikonografii zazwyczaj około 200% wysokości postaci ludzkiej - mniej więcej 3-4 metry. Nie dotyczy to włóczni które zazwyczaj zamykają się w 3 metrach, ale ich długość jest na tyle rozbieżna że można tu sobie pozwolić na pewną dowolność, nie mniej minimum to 2 metry - ponad linię głów. To wyklucza wypadki utraty oczu przy postoju.

środa, 29 czerwca 2011

Kościane guziki, rzemenne kolczugi i inne „turbo-biedne” wynalazki

Na Allegrowysypisku i często (o zgrozo) wśród rekonstruktorów widuje się wynalazki do których dorabia się ideologię, która tłumaczy, że „nie wszystkich było stać (na coś)”. I tak powstają hełmy drewniane obite skórą (nasuwa się pewna wypowiedź z forum Halla: „...jak nie Mordor to kasztaniaki”). Kolczugi z rzemienia dla biednego woja,  kaletki zapinane na nieobrobiony kawałek rogu, biżuteria z zębów dzika... Co prawda problem dotknął bardziej wczesnego średniowiecza, ale występuje dość powszechnie w średniowiecznej rekonstrukcji. To wszystko niektórym może się wydawać nieco abstrakcyjne ale nadal powszechnie widuje się takie praktyki w RR.

Pytanie nasuwa się samoistnie. Co z tym zrobić? Schować na strych. Do piwnicy. W każdym bądź razie usunąć. Wywalanie tego na Allegrowysypisko problemu nie rozwiązuje. Przejmą wówczas ten sprzęt kolejni (początkujący) rekonstruktorzy i de facto te mroczne artefakty nadal będą w obrocie, będą egzystować w RR. A być tak nie powinno.

W Rekonstrukcji nie chodzi o to żeby robić postać (niekompletnego*) burżuja i jeszcze się z tym lansować, ale totalnie uprymitywniać swojej postaci też nie można. Wówczas powstają takie namiastki rekonstruktora jak chłopscy grajkowie chodzący po Grunwaldzie 2010 w przetartych filcowych łachach. To przypomina mi raczej postaci z klipów kapel takich jak Korpiklaani czy Eluveitie niż rekonstrukcję. Nawet przy postaci skrajnie ubogiego chłopa wypada nosić odzież zgodną ze stanem badań, choć znoszoną czy połataną.

Cóż, podsumowując, czekam z niecierpliwością na zastąpienie cynowych guziczków w cottehardie albo dubletach dziczymi zębami lub końcówkami rogów. Wyrzekać się burżujstwa trzeba, ale nie można też popadać w totalne skrajności, jak w w/w przypadkach.
____________________________________
*w sensie: bez konia, służby i odpowiedniego inwentarzu

niedziela, 12 czerwca 2011

O tym jak rzemiosło nakręca RR

Rzemieślnicy nakręcają rynek i towar przez nich sprzedawany stanowi większą część "rekonstrukcji kultury materialnej" będącej w użytkowaniu RR. De facto większość sprzedawanych przez znanych rzemieślników produktów ma przeznaczenie dla elit społecznych, błędnie jest używana przez wszystkie stany. Poniżej przykłady dystrybucji niektórych towarów które kupują wszyscy; także ci, którzy nie powinni ze względu na rekonstruowaną postać.

I tak krawcy sprzedają odzież z podszewkami. Dlaczego? Przeciętny domorosły krawiec nie poradzi sobie z poprawnym wszyciem podszewki tak, aby np. nie wystawała spod odzieży lub też nie powodowała złego układania się wierzchniego materiału. Przeciętny początkujący bez odpowiedniego dydaktycznego przygotowania jest przekonany, że ciuch z podszewką jest tym właściwym, zajebistym, bo jest estetycznie wykonany i robi dobre wrażenie. Ponadto boi się np. gryzącej wełny w nogawicach. Od strony praktycznej wygląda to tak że krawcy (nie wszyscy, ale znaczna ich część) wszywają podszewki, bo podszywane ciuchy mogą sprzedać drożej niż niepodszywane. Wówczas wkład samego rekonstruktora we własną rekonstrukcję jest mniejszy, bo ogranicza się w zasadzie jedynie do wydanych pieniędzy.

Idąc dalej przejdźmy do niedawno poruszonego wątku brązowników. Jeśli przyjąć schematycznie, że 25% czternastowiecznego społeczeństwa nosiło klamry nieżelazne (głównie brąz), a w RR noszą je niemal wszyscy, to gdzie tu można mówić o rekonstrukcji? Niektórzy są przekonani że skopiowanie średniowiecznego wzoru klamry wystarczy. To trochę tak jak włożyć kościany pancerz lamelkowy do hełmu garnczkowego - niby są znaleziska, ale pasuje to jak goła rzyć do nieheblowanej dechy; precyzyjniej mówiąc - przeszkadza aspekt terytorialny. W przypadku wcześniejszym (dot. klamer) mamy do czynienia z aspektem majątkowym. Przy dzisiejszych przystępnych cenach klamer z brązu, kiedy można je kupić już za 10zł stają się automatycznie zbyt powszechnie noszone. Rzemieślnicy się tym nie przejmują, jak każdy zdrowo myślący przedsiębiorca - dbają o swoje interesy i o swój zbyt na towary.

Przejdźmy do kowali. Niedobór przedmiotów w ofercie doprowadził do tego że pojawiają się na kramach przedmioty które nie mają nijakiego poparcia w źródłach. Pomińmy już nawet kute śledzie, których ludzie używają z punktu widzenia praktyki. Kremaliery pojawiają się sporadycznie i to nie w obozie a z reguły w gospodarstwie domowym - podobnie w RR ludzie wolą używać tańszych haków. Ruszty nitowane z płaskowników bądź prętów kwadratowych, które stanowią historyczniewyglądający substytut grilla były, ale znalezisk jest tyle co kot napłakał i także związane były z gospodarstwem domowym. A widział ktoś kiedyś kuty trójnóg w ikonografii lub muzeum?

Biżuteria, badge i im podobne - to także przykład tego jak biznes zawężonej grupy ludzi negatywnie wpływa na ogólny wygląd Rekonstrukcji. Kosztuje niewiele, ładnie wygląda - czemu by sobie nie obszyć badge'ami całej czapki, nie? Ta sama bajka jest z pierścieniami, choć to zjawisko jest w okołogrunwaldzkiej mniej rozpowszechnione. I tym sposobem nietrudno znaleźć łucznika który ma 5 badge'ów na czapce (jakże zamożny JKM yeoman :) ) 3 na torbie 2 na dublecie i jeszcze pewnie jakiś na kapturze. Część badge'ów to identyfikatory chorągwi grunwaldzkich, ale kto kazał wszystkim nosić je na wierzchu? Kiepski pomysł z tymi badge'ami.

Dalej rozważmy kwestię ubiorów bojowych. Krawcy szyją coś co ma imitować wczesne przeszywki. We wczesnym średniowieczu nie było przeszywek. A przynajmniej nie były one używane ani przez Wikingów, ani przez Słowian - a te 2 kultury są najczęściej wałkowane. Krawcy szyją aby mieć zbyt. A fajterzy kupują, nieświadomi, bo są w ogóle w ofertach sprzedaży.

Wracając do wspomnianego kilka zdań wstecz wkładu własnego rekonstruktora w rekonstrukcję, warto zaznaczyć, że niemożliwością jest zrobić sobie wszystko samodzielnie, niektóre działy produkcji wymagają warsztatu, doświadczenia, specjalnego sprzętu. Dotyczy to przede wszystkim płatnerzy, kowali, stolarzy, producentów namiotów, dystrybutorów tkanin. Nie obejdzie się bez zamawiania, ale jest masa elementów sprzętu możliwych do samodzielnego wykonania, które dominuje rynek (np. odzież), albo takie których mieć nie trzeba (np. brązy). Wybór należy do rekonstruktora.

To tylko kilka przykładów wyłowionych z morza podobnych praktyk. Nie jest to cios wymierzony w konkretnych kramarzy czy rzemieślników mający na celu bombardowanie im rynku, choć z pewnej perspektywy może to tak wyglądać. Wpis ma jedynie na celu zaprezentowanie wyżej opisanego zjawiska ogółowi nieuświadomionych.

piątek, 3 czerwca 2011

Mrok na stole

O garach już było, dziś o ich potencjalnej zawartości. Czyli o tym co jest na średniowiecznych stołach a być tam nie powinno.

W rozważaniach pominiemy kwestię opakowań - dziecko wie że plastikowych butelek nie znano, podobnie jak piwa w puszkach. Dziś wpis w formie wykazu. Co jedli ludzie średniowiecza?

Na początek partia produktów spożywczych która do Europy trafiła za pośrednictwem Kolumba i kontynuatorów jego wypraw za ocean. Krótki wykaz mrocznych produktów które dotarły do nas wraz z epoką wielkich odkryć geograficznych a niestety często spotykamy na stołach.

- kartofle - to już rzadkość ale pamiętam czasy kiedy były na porządku dziennym
- pomidory
- fasola
- kukurydza
- szpinak - od XVIII w.
- papryka
- dynia
- pomarańcza
- kalarepa - w Europie Zachodniej od XVIII w., w Polsce dopiero w XIX w.
- kalafior - w Polsce uprawiany od XVII w.
- szpinak - w Polsce od końca XVIIw.
- truskawka - krzyżówka 2 gatunków poziomki otrzymana w XVIII w.
- marchew - czerwona marchew była wynalazkiem XIX-wiecznych botaników. Wiadomo że w XIII wieku Szwajcarzy jedli coś w rodzaju czarnej marchwi

Niektóre produkty importowano, ich obecność jest potwierdzona albo wzmiankami pisanymi albo badaniami archeologicznymi pozostałości w rozkopywanych przez archeologów miejskich szaletach, np. ich pestkami. Są to głównie przyprawy, jako że najłatwiej przewieźć było ich dużą ilość i występowały w postaci zasuszonej. Trzeba zaznaczyć że sama ich obecność nie usprawiedliwia ich używania przez wszystkich. Import przypraw wiązał się często z ich kosmicznym kosztem. Do produktów importowanych należą: cytryny (na dworach włoskich), figi, migdały, pieprz, szafran, imbir, cukier trzcinowy, gałka muszkatołowa.

Produkty spożywcze potwierdzone historycznie:

- zboża: jęczmień, pszenica, żyto, proso
- kasza jaglana
- kasza jęczmienna
- kasza gryczana

- pieczywo na zakwasie lub piwie (od IX w.)
- pieczywo na miodzie z makiem (Ruś, od X/XIw.)

- kapusta od XIIw.
- arbuz
- czosnek
- cebula od XI-XIIw.
- groch
- bób
- soczewica (uprawiana sporadycznie)
- ogórki (prawdopodobnie także kiszone)
- rzepa
- czereśnie
- jabłka
- śliwki
- orzechy laskowe
- orzechy włoskie (już z warstw wczesnośr. znajdowane są ich twarde skorupy, przerobione na zabawki dla dzieci - łódki. Chyba jednak nie przywiozła ich do Polski Bona Sforza..., nazwa może być myląca)

- dziki koper
- czosnek niedźwiedzi
- kolendra
- gorczyca
- mięta
- kminek
- jałowiec

Na koniec kwestia zasadnicza. Mięso. Wiadomo że stanowiło około 20-25% wagi spożywanych produktów. W zasadzie większość mięs jest ok, trzeba zaznaczyć że odpadają indyki. Dziczyzna z grubego zwierza występowała w zasadzie tylko na dworach, bowiem jej pozyskiwanie - łowiectwo regulowało regale łowieckie (prawo do polowania na grubą zwierzynę zastrzeżone dla monarchów). Poza tym aby uzmysłowić sobie jakie mięso było najczęściej spożywane trzeba przeanalizować jakie było pogłowie trzody chlewnej, bydła, kóz, owiec i koni. O tym dokończę na dniach.

poniedziałek, 23 maja 2011

Słowo o broni drzewcowej

W ruchu dość oczywistą wydaje się obecność halabard. Halabardy są, bo i czym ma walczyć piechota? Dziś prześledzimy dokładnie temat broni drzewcowej na terenie Korony i okolic, celem udowodnienia czy faktycznie były w użyciu.

Korona była obszarem styku kultur wschodniej i zachodniej. Nie należy więc przyjmować, że z powodu przyjęcia kultury zachodniej wszystko było "po zachodniemu". Oczywiście bardziej wpływów zachodnich można się spodziewać w Wielkopolsce, na Śląsku czy w Małopolsce, ale przykładowe Mazowsze czy Ruś Halicka były już (z punktu widzenia bronioznawstwa) bardziej orientalne. Obszary na szeroko pojętym styku tych ziem były miejscem ścierania się tych kultur.

Jak nam wiadomo z przedstawień z 2. połowy XV wieku broń drzewcową o złożonym drzewcu już mieliśmy. Dostały się do Korony najprawdopodobniej za pośrednictwem niemieckich wojsk zaciężnych. Wiadomo też że halabardy były już znane trzynastowiecznym Szwajcarom - przyjmuje się że tam właśnie powstała halabarda. Wiadomo że Szwajcarzy użyli jej w bitwie z Habsburgami pod Morgarten w 1315r - to najprawdopodobniej jej najstarsze potwierdzone użycie bitewne. Jeśli chodzi o samo pojęcie halabardy należy ją rozróżniać z toporem drzewcowym. To 2 różne zabawki. Co prawda w 2. połowie XV wieku te 2 gatunki broni zbliżyły się do siebie wyglądem, pochodzenie,"etymologię" mają odmienną. Różnica polega na długości drzewca - w przypadku toporów drzewcowych z reguły do przepony, w przypadku halabard od linii wzroku wzwyż. Ponadto halabardy miały też funkcję kłucia, do tego fakultatywnie przeciwstawny hak umożliwiający ściąganie rycerza z konia. W XV wieku te różnice się zacierają, stąd czasem ciężko rozróżnić z czym mamy do czynienia. Zwłaszcza przeglądając nie zawsze precyzyjną ikonografię.

Nadolski jest zdania że nasza piechota była typowo strzelcza, jednak jego badania są nieco przestarzałe. Spisy zbrojowni miejskich a także kilka źródeł ikonograficznych temu przeczą. Faktem jest że na stanie zbrojowni miejskich leżała wówczas masa kusz, jednak zdarzają się (już w czasach przedhusyckich) cepy bojowe, spisy i masa tarcz (można się więc domyślać że broń w rodzaju korda czy topora mieszczanie mieli na własność).

Ze spisów zbrojowni miejskich wiadomo że w Legnicy były glewie. Coś co można interpretować jako glewię widać na poliptyku grudziądzkim. Zdaje się że to właśnie glewia jest najbliższym terenom Korony typem broni drzewcowej złożonej. Na pewno z punktu widzenia praktyki zdaje egzamin lepiej niż halabarda czy berdysz, które mają za dużą siłę ciosu i nieumiejętnie wykorzystane mogą wywołać niepożądane konsekwencje.


W Krakowie, Brzegu i Legnicy w spisach figurują cepy bojowe. Broń bardzo tania, ale niebezpieczna w użyciu nawet u spieszonego rycerstwa. Nie nadaje się do walki w konwencji lekkozbrojnej. Podobnie jak młot lucerneński, który także widać na poliptyku grudziądzkim.

Masa znalezisk włóczni dowodzi tego że była to broń bardzo powszechna. Zapewne jest to jeden z objawów wpływów wschodnich w Polsce - na Rusi w zasadzie nie używano innej broni drzewcowej w XIV w. Z punktu widzenia praktyki walki w piechocie (jeśli pominąć totalny grunwaldzki pussyfight) włócznia ma sens tylko w rękach doświadczonego walczącego, który jest pewien że nie wydłubie oka koledze po drugiej stronie konfliktu. Wypadki z włóczniami zdarzały się rozmaite i mówiąc szczerze w przypadku tej broni zalecana jest szczególna ostrożność i doświadczony jej operator.

Nie jest więc prawdą to co pisał Andrzej Nadolski, że polska piechota była typowo strzelcza. Fakt, że kusz i bełtów do nich na stanach zbrojowni miejskich jest od groma może tłumaczyć ich rola przy obronie miasta, którą w XV w stopniowo przejmowała broń palna. Broń drzewcowa do żeleźcu złożonym występowała i - choć nie była bardzo powszechna nie można negować jej obecności.

niedziela, 8 maja 2011

O ustawkach w klimacie (pseudo)historycznym.

Dziś wpis bardziej ideologiczny niż dydaktyczny, z uwagi na pewną ostatnio znalezioną wypowiedź na temat istoty reenactingu:
Generalnie cały problem zawiera się w spostrzeżeniu, które gdzieś już kiedyś się pojawiło (freha?) a mówiące o dwóch zasadniczych grupach ludzi - jednych traktujących całą tą zabawę przez pryzmat edukacji, pasji, przekazywania wiedzy w wizualny sposób i drugich uprawiających w istocie "sporty walki" w jakiś tam sposób zabarwione klimatem historycznym. Bardzo w jakiś tam sposób....
To perfekcyjnie podsumowuje jak podzieliła się rekonstrukcja na grupy nastawione na walkę, najczęściej tylko z pseudohistorycznym zabarwieniem w postaci strojów i pancerzy stylizowanych na historyczne, oraz na grupy nastawione na rekonstrukcję samą w sobie: cywilną, często połączoną z militarną, ale w dobrym, historcznym wydaniu. Istnieje pewien zasób mrocznych rekonstruktorów, którzy swoją "kulturę materialną" nastawiają nie na zgodność z realiami epoki, a popisanie się przed znajomymi, czy na sposób na wyładowanie negatywnych emocji (legalna ustawka), w dodatku tłumacząc, że nie chodzi tu o odwzorowanie elementów pancerza, stroju, czy choćby rekonstrukcję ówczesnych sztuk walki tylko adrenalinę, przygodę itd. Równie dobrze mogliby włożyć zbroje krossowe czy innego typu sportowe ochraniacze i robić to samo. Jeden pies.

Kluczowym elementem rozpoznania takich grup są treningi. Może to i zabawne, dziwne, czy kontrowersyjne, ale treningi po to właśnie są - żeby trenować walkę. Kontrowersyjne dlatego, bo ponad 90% GRH zajmujących się średniowieczem uważa treningi za wyznacznik egzystencji grupy. W przytłaczającej większości przypadków treningi te nie dają pożądanego efektu, bowiem istnieje w kraju grupa dobrze znanych, zawodowych "fighterów" którzy trenują niemal codziennie, podchodzi do sprawy turniejów sportowo i wylewa z siebie hektolitry potu, co później owocuje zjawiskiem, które nazywam "przewidywalnością wyniku turnieju". Dlatego ciekawym rozwiązaniem jest porzucenie turniejowej konwencji imprez, ze zmianą nacisku ze spieszonego rycerstwa na piechotę miejską i potyczki w formie zaprawy bojowej, bez współzawodnictwa o nagrody.

sobota, 30 kwietnia 2011

Od podszewki

W zasadzie każdy ciuch, jak wynika z mojej obserwacji późnego średniowiecza jest podszywany. Podszewki są wszędzie. Czy są konieczne? Czy są historyczne? Czy są praktyczne? O tym w dzisiejszym wpisie.

Generalnie można domyślać się elementów odzieży podszywanych już we wczesnym średniowieczu, np. w przypadku płaszczów, ze względu na inny kolor spodu płaszcza na miniaturze. Jednak podszewki w przypadku płaszczów musiały być raczej wełniane - płaszcz miał przede wszystkim zapewniać komfort termiczny a dobrze wyglądać tylko wówczas, jeśli właściciela było na to stać. Wówczas podszewka lniana, która miałaby zapobiegać "gryzieniu" wełny (co i tak jest nonsensem bo płaszcza nie zakłada się na gołą klatę, chyba że jest się jednym z 300 Spartan), traci sens. Sens natomiast ma podszewka wełniana - wówczas mamy płaszcz dwukrotnie grubszy, a więc raz - bardziej wodoodporny (dłużej przesiąka) i dwa - cieplejszy.

Z punktu widzenia praktyki, jednowarstwowa odzież lepiej się układa. Podszewka podwija się, gniecie, utrudnia dostęp powietrza do skóry. W niektórych ubiorach podszewka jest konieczna, np. w dublecie. Spośród znalezionych elementów odzieży podszewki występują sporadycznie. Dużym błędem jest podszywanie nogawic i kapturów - nogawice źle się układają a kaptury, podobnie jak płaszcze, z zasady mają grzać. Chyba że to obcisłe kaptury dworskie zapinane na cynowe guziki i wiązane pod pachami.

Podszywanie tunik także nie jest dobrym rozwiązaniem. Przeciętnego zjadacza chleba nurtuje zapewne pytanie czy taka tunika bez podszewki będzie gryzła (podobnie z resztą jak dopasowane do nóg nogawice). Otóż, nie będzie. Koszula jest do niej wystarczającą "podszewką". Podobnie jak długie do kolan gacie dla nogawic. Dodatkowo lepiej będzie przepuszczać powietrze niż tunika podszywana.

Domyślam się że ów wpis spotka się z krytyką z powodu pewnych niezgodności względem pracy Sary Thursfield, która uważana jest powszechnie za biblię średniowiecznego krawiectwa. Problem tkwi w tym że Thursfield większość swojej pracy poświęca modzie dworskiej. Zdarzają się przerysy chłopów czy mieszczan z miniatur/obrazów z epoki, ale większość instrukcji i technik przedstawia na przykładach dubletów, plisowanych robe, cottehardie... tuniki zaś odrzuca na drugi plan, jako odzież przestarzałą i specyficzną dla XIII wieku, co mija się z prawdą - większa część treści tej pracy poświęcona jest modzie wydzielonej, niewielkiej grupy społecznej - możnym.

Podszewka to dodatkowe koszty i dodatkowy nakład pracy przy krojeniu i szyciu. Po co komplikować sobie życie?

niedziela, 24 kwietnia 2011

Kapalinoznawstwo

Wywodzi się jeszcze z czasów hellenistycznych, używany w Bizancjum, największą popularnością cieszył się w pełnym i późnym średniowieczu. Dziś słowo o kapalinie - jednym z najtańszych hełmów swojej epoki.

Pod względem stopnia złożoności konstrukcji można wyróżnić 3 typy kapalinów. Nie uwzględniam tu kształtu, bo wówczas przyszłoby mi klasyfikować kredki, kapaliny z nosalem i inne osobliwości. Najmniej złożone są kapaliny z 1 kawałka blachy, specyficzne dla całego XIV i XVw. Najbardziej złożone są kapaliny z dzwonem żebrowym - z 4 ćwiartek złączonych żebrami lub 2 połówek złączonych 1 żebrem. Żebra mogą być proste, rozszerzające się przy rondzie lub wycinane. Typ specyficzny dla XIII i pierwszej połowy XIV wieku, choć w Skandynawii zachował się do początków XV wieku, co uzasadnia teorię wzmiankowaną już niejednokrotnie, a dotyczącą ówczesnego zacofania militarnego Skandynawów. Obecność złożonych kapalinów w Skandynawii później niż w połowie XIV wieku można uwzględnić przy realizacji spójności terytorialnej sprzętu ze znaleziskami z Wisby. Występuje też typ pośredni, w którym dzwon jest wykuty z 1 kawałka blachy a rondo jest do niego przynitowane - choć pojawiła się teoria o tym że występujących w ikonografii kropek nie należy interpretować jako nitów łączących dzwon z rondem, a otwory do wnitowania kosza/wyściółki (wówczas odznaczona linia to krawędź zgięcia ronda i dzwonu), są znaleziska potwierdzające teorię nitowania, np. hełm z Wilnsdorf (wydatowany przed 1233r) i (jeśli uznać to coś na górze dzwonem) - 2 kapaliny z Plemiąt z 1. połowy XIV w. Nie mniej jednak zdecydowaną większość znalezisk, które potwierdzają teorię adaptacji kropek z ikonografii stanowią hełmy wykute z 1 kawałka blachy. Wówczas szereg otworów wypełniały nity mocujące pas skóry, do którego przyszyty był pikowany kosz (rozwiązanie zachowało się w późniejszych saladach, które not abene wyewoluowały z kapalina). Możliwe jest także przymocowanie do wspomnianego pasa skóry lub otworów plecionki kolczej w postaci czepca podobnego do tych w łebkach, tym bardziej, że zachowały się takie bez hełmów. Nie mniej jednak najbardziej logicznym rozwiązaniem i pewnym ze źródłowego punktu widzenia jest kapalin wkładany na pełny kaptur kolczy, jak w XIII wieku. Takie kaptury znaleziono pod Wisby i prawdopodobnie to na nie zakładano kapaliny. Wiąże się to oczywiście z "odchudzeniem" pikowanego podszycia pod kaptur kolczy, aby obwód kapalina zmieścił głowę.



Poza tym kapaliny występowały w formie kredki, cebulki, z nosalem, z wizurami. Generalnie trudno jest sklasyfikować kapalin ze względu na różnorodność cech, dlatego niniejszy wpis jest jedynie próbą takiej klasyfikacji. Sporadycznie kapaliny malowano.


Ze źródeł pisanych dowiadujemy się o cenach kapalinów. W końcu XIV wieku kapalin w Krakowie kosztował 15 skojców (~125g) srebra, podobne ceny widnieją w rachunkach krzyżackich.

Kapaliny wyrabiano zarówno z żelaza jak i stali, choć bardziej powszechne było żelazo, stąd niemiecka nazwa kapalina Eisenhut. W spisie strzelińskim napisano o żelaznych kapalinach sensu stricto, przeciwstawiając je stalowym łebkom. Stąd wniosek jest prosty - kapaliny jako hełmy tanie i powszechne, wyrabiane były z gorszej jakości materiału. Na pewno gorszej niż przyłbice, które kosztowały 3-4 grzywny (600-800g) srebra, które przy takiej cenie musiały być wyrabiane ze stali. [ceny za Nadolskim, ostatnia dekada XIVw]

Bywało że kapaliny malowano. W XIII-wiecznej ikonografii (biblia Maciejowskiego) w zasadzie wszystkie kapaliny są malowane. Można uznać tą kwestię za będącą jeszcze w trakcie dyskusji, jako że malowania kapalinów nie potwierdzają zachowane egzemplarze. W ikonografii XIV-wiecznej tylko niektóre kapaliny są malowane innym kolorem niż reszta płytowych elementów opancerzenia, po czym można zgadywać że miniaturzysta chciał danego nosiciela kapalina wyróżnić, choć nie jest to pewne. W XV wieku malowano salady i zachowały się ich egzemplarze kryte farbą. Jednak nie jest to do końca wiarygodne źródło na malowanie kapalinów - nie jest powiedziane że akurat ten typ hełmów był malowany. Można więc traktować malowane kapaliny raczej jako ciekawostkę niż jako regułę. Poniżej wybrane przykłady z czternastowiecznej ikonografii.


Na koniec odsyłam do artykułu autorstwa legendarnego W.Wasiaka, który wcześniej wałkował temat kapalinów.