czwartek, 20 grudnia 2012

Проект Фольк - содержание русскоязычным читателям

Добро пожаловать на сайте.
Как много интересных идей я беру от реконструкторов из восточной Европы, я решил представить наши догмы, наше видение исторической реконструкции русскоязычным читателям.

Проект Фольк (от немецкого das Volk - народ) - это независимое движение в области ливинг хистори в масштабе территории Польши. Проект посвящен реконструкторам обычных граждан центральной Европы периода средних веков. Проект соединяет людей которым надоели уже рыцари, князи и принцессы и хотят чего-то нормального, без всякого пафоса и яркоцветной одежды. К сожалению социальные элиты образуют большинство польского реконструкционного мира. Наша задача - сделать их меньшеством, так чтобы элиты были действительно элитами, а фольк - народом. Проект утверждает, что нужда реконструировать народ - важнее. Мы считаем что качество реконструкции важнее чем реконструимая личность. Например, лучше качественно реконструировать пехотинца или даже невооруженного гражданина, чем плохо - рыцаря за точно такие же деньги. Мы предлагаем мероприятия на некоммерческой основе, как правило - без участия туристов. Мы продвигаем реконструкцию для реконструкции.

Предмет этого блога не является содержанием форумов; мы стараемся начинать новые темы, часто еще дискусионные или даже не исследованы. Нашей целью не является совершать революцию в довольно очевидном, ясном порядке реконструкционного мира, что читатели могут путать с немножко революционной окраской нашего видения реконструкции.

Мы стараемся ввести у реконструкторов сознание статистикческой реконструкции. Это значит учитывать статистические данные среди источников, образовать картину количества всех сословий средневекового общества. Одна их нащих целей - создать кадры штатных пехотинцев, без склонностей "рыцарить". Не все могут разрешить себе заказать весь комплект прилично сделанного доспеха, образуя тем сотни псевдорыцарей в несовсем эстетически сделанном доспехе. Многие из них в ЛХ видят только возможность легально и болеменее безопасно бороться. Мы не отрицаем контактной борьбы, но приоритетом для нас является реконструкция материальной культуры реконструимой эпохи.

Мы учитываем минимализм в области инвентаря - главное не то, что являлось доступным или возможным, но практичным и очевидным. Не то главное, что по писменным источникам один крестьянин обладал шелковой коттой - значит все так носились. Главное что шерстяные являются среди источников большинством и на этом мы должны основать все в области нашего инвентаря, одежды и вооружения.

С июля 2012 г мы работаем в качестве общества, организации. Объединяем реконструкторов из територии Польши, прежде всего занимающихся центральной Европой, от Рейна к Днепру, от Эстонии и южной Скандинавии к Альпам и Карпатам.

Мы с удовольствием завершим сотрудничество с группировками подобных интересов на Востоке.

piątek, 30 listopada 2012

Ogłoszenie parafialne №1

Pojawiły się ostatnio słuchy i plotki, zatem aby rozjaśnić jak sprawy wyglądają, oficjalnie pragniemy obwieścić że Projekt przybrał formę organizacji. Zrzeszamy rekonstruktorów z całego kraju.


M  A  N  I  F  E  S  T

Na mocy Art. 58 konstytucji RP gwarantującego wolność zrzeszania się obwieszczamy, że z dniem 30 XI 2012 Projekt Volk, decyzją zarządu z dn. 15 VII 2012 przekształcił się w organizację rekonstrukcji historycznej, i funkcjonuje z dniem dzisiejszym jako zrzeszenie.

Organizacja powstała z powodu pomijania rekonstrukcji postaci niezamożnych i zbyt częstego wybierania rekonstrukcji elit społecznych mimo braku podstaw materialnych do takiej rekonstrukcji. Społeczeństwo średniowieczne nie składało się z rycerzy i księżniczek. Powstała ogromna luka którą wypełniają nieliczni. Projekt Volk stawia sobie za cel tę lukę wypełnić.

Ogłasza się również, że rekrutacja do Projektu została otwarta. Nie ograniczamy się czasowo do rekonstruktorów konkretnej epoki (XIV w), zapraszamy również rekonstruktorów 1. poł. XV w., pełnego i wczesnego średniowiecza. W myśl hasła "Als Adam grub und Eva span, wo war denn da der Edelmann?" warunkiem jest rekonstrukcja przeciętnych obywateli średniowiecznego społeczeństwa, bez inklinacji do rekonstrukcji postaci zamożnych. Zależy nam przede wszystkim na osobach doświadczonych, które wiedzą dlaczego nie rekonstruują spieszonych rycerzy i mają utarty kierunek rozwoju w obrębie społeczności rekonstruktorskiej. Tym nie mniej nie zamykamy się na osoby zupełnie nowe.

Po krótce o założeniach:

* Zajmujemy się rekonstrukcją przeciętnych przedstawicieli społeczeństwa średniowiecznego. Elity zawsze stanowiły niewielki odsetek społeczeństwa, my odtwarzamy normalnych ludzi.

* Stawiamy na historyczność i autentyczność w tym co robimy, nie akceptujemy ustępstw wobec historycznej poprawności. Maszynowo szyte ciuszki, nawet jeśli są ładne, nie mogą równać się z ręcznie szytymi. Ponadto cenimy własny wkład pracy zamiast kupowania wszystkiego w postaci gotowej.

* Zrzeszamy rekonstruktorów z całej Polski, zarówno tych z kilkuletnim stażem jak i zupełnie świeżych.

* Projekt ma charakter ponadbractwowy; nie ma konieczności opuszczania dotychczasowego lokalnego bractwa/drużyny/stowarzyszenia (chyba że tak stanowi jego statut). Zapraszamy także osoby indywidualne, niezrzeszone w żadnych bractwach.

* Główny nacisk stawiamy na rekonstrukcję kultury materialnej, a nie walki, zatem wszelkie treningi pozostawiamy w gestii rekruta, także ze względu na ogólnopolski zasięg terytorialny Projektu. Jednak na płaszczyźnie walki stawiamy na walkę kontaktową a nie smarowanie się tyczką o tyczkę. Hełmy i halabardy nie służą do kolekcjonowania tylko do walki. 

zgłoszenia i pytania kierować na mail: projektvolk@gmail.com

z nierycerskim pozdrowieniem,
Ojciec Założyciel.

środa, 24 października 2012

Zwiad, 19-21 X 2012

Sprawozdanie z imprezy. Jak było powiedziane na początku, Projekt stawia na imprezy niekomercyjne, z wysokim poziomem poprawności historycznej. Minioną wyprawę można z powodzeniem okrzyknąć pierwszą imprezą pod banderą PV.

Zjechaliśmy się do Owidza w piątek wieczorem, 19 X 2012. Nocowaliśmy na grodzie, wyruszyliśmy w sobotę 20 X z grodu Owidz. W założeniu mieliśmy zrobić trasę łącznie 33km, z czego w sobotę zrobiliśmy 18km, w niedzielę zaś - 15. Wyprawa w składzie Ja, Kaspian, Mateusz, Tybald.

Mapkę naszkicowałem w oparciu o zdjęcie satelitarne, ale nie wyszła zbyt dokładnie co też było zamierzone i w efekcie na szlaku czasami przychodziło nam kluczyć. W epoce nie mieli google maps, ale o coś trasę oprzeć wypadało... Szliśmy głównie polnymi i leśnymi drogami, czasami przez pola i łąki, fragmentami na przełaj przez las; niestety asfaltu uniknąć się nie dało.

Jako prowiant zastosowaliśmy suszoną kiełbasę, jajka na twardo, chleb żytni i razowy, sery wędzone, żurawinę suszoną, wodę z winem.

Nocleg w terenie nastręczył nam nieco problemów związanych z obecnością dzików. W niedzielę rano ślady dzików w ziemi widać było już jakieś 40m od obozu. Warty wyznaczyliśmy na całą noc ok 12h, niewiele spaliśmy. W niedzielę widoczność dalszych obiektów utrudniała mgła i duża wilgotność powietrza, która podczas przemarszu na przełaj przez las w godzinach przedpołudniowych powodowała coś w rodzaju deszczu, a także mokre buty (mimo impregnowania) przez pozostałe 2/3 niedzieli. Problemem u świeżych było też zorganizowanie tobołka, różne dziwne patenty często zawodziły i wymagały poprawiania "w praniu".

Z własnych doświadczeń: wypróbowałem gliniany grapen w warunkach wyprawowych - nie ma problemów z transportem, nie zbił się, a wodę zagotować się dało. Mógłby być mniejszy jak 1 litr. Używałem też ceramicznej manierki, kapitalnie trzyma niską temperaturę wody przy czym nie ciąży aż tak jak się spodziewałem. Grunt to dobry montaż.

Przemarsz oczywiście w pewnym stopniu zmilitaryzowany, choć nie stawialiśmy szczególnie na opancerzanie się. Ja zabrałem pawężkę, włócznię i kord, Tybald - toporek i włócznię, Mateusz - glewię, kord i puklerz, Kaspian - kord i puklerz. Poza tym oczywiście nóż u każdego. Prawie wszystkie egzemplarze kute.

Na koniec kompletna fotorelacja z wyprawy. Enjoy.

piątek, 12 października 2012

Rekonstrukcja lokalna a multikulti

Od momentu rozpowszechnienia Internetu, czyli w zasadzie od początku funkcjonowania rekonstrukcji historycznej w Polsce, przez łatwą dostępność do źródeł obcych pojawia się coraz większe zainteresowanie rekonstrukcją orientu. Dochodzi nawet do pojawiania się rekonstruktorów dalekiego wschodu. Często motywowane jest to niedostatkiem źródeł w naszym spektrum geograficznym. Zaczęło się od zatrzęsienia Rusów w najstarszych czasach które pamiętam jako rekonstruktor. Rozszerzyło się o próby rekonstrukcji Szkotów i Piktów, zapewne po kolejnym obejrzeniu filmu "Braveheart". Dziś zauważa się rekonstruktorów samurajów. Miałoby to jeszcze sens gdyby brać pod uwagę bliskie kontakty międzykulturowe; takie, których przedstawiciele mogli się rzeczywiście spotkać w epoce. Jednak kiedy dochodzi do obecności saracenów albo samurajów na wybrzeżu Bałtyku (chyba że zakłada to scenariusz imprezy) to coś tu jest nie tak...

Rekonstrukcja postaci spoza zamieszkiwanego terytorium to nie tylko problem tworzenia multikulti jakiego nigdy nie było. To także problem rzetelności. Poszukiwanie profesjonalnych materiałów do rekonstrukcji to nie tylko google.com, ale także biblioteki. Z kolei ten faktor tworzy kolejny problem - znajomość języka obcego. Np. odtwarzając Chazara z VIII w. wypadałoby dobrze znać rosyjski z rozszerzonym słownictwem nt. archeologii, bowiem większość materiałów źródłowych jest właśnie w tym języku. Rekonstruując Szweda z XII wieku wypadałoby mówić po szwedzku na przyzwoitym poziomie, z wymienionego wyżej powodu. Oczywiście nie rzecz w tym żeby na imprezach jako postać-mieszkaniec Rusi Kijowskiej mówić po starorusku, tak jak i średniowieczny polski rymcerz - załączać nawijkę sienkiewiczowską staropolszczyzną. Nawijkę staropolem zaobserwowałem głównie u tych, którzy próbują nadrobić tym swój sprzęt na żenującym poziomie. Próby rekonstrukcji języka z epoki to ciekawe przedsięwzięcie dla filologów specjalizujących się w językach wymarłych. Wymaga jednak dobrego przygotowania gramatycznego i leksykalnego. Bez tego wychodzi z tego parodia.

Fakty w epoce wyglądały tak. Cudzoziemcy brali udział w bitwach (np. Grunwald, Worskla, Visby, Legnica), w postaci najemników lub stron walczących, byli kupcami - w miejscach intensywnego obrotu handlowego (przy czym kupcy to ludzie bogaci), w postaci mniejszości osiedlonych na stałe w miastach (ludność żydowska), studenci (Akademia Krakowska od 1364), pielgrzymi (choć sanktuariów nie zliczyłem wiele). Tak więc obecność "orientalnych" podczas imprez rekonstruktorskich jest uzasadniona w wyżej wymienionych sytuacjach. Podobnie jak obecność kobiet-rycerzy - tylko wówczas, jeśli mamy udokumentowany konkretny przypadek (np. Joanna d'Arc). Poza tym - zjawisko zbyt upowszechnione. Podobnie jak kapaliny typu "kredka", przyłbice, miecze hanwei czy "syndrom Visby" u rycerzy.

Kilka słów na temat okrajania zjawiska lokalności. Osobiście przejechałem się na tym w rekonstrukcji wczesnego średniowiecza ograniczając się terytorialnie do Mazowsza. Niemal niemożliwe jest oparcie swojej rekonstrukcji na jednym mieście, gródku czy wsi. Jeśli nawet mamy komplet z Plemiąt: płaty, hełm, kusze, ceramikę - butów stwierdzam brak. Podobnie jak znalezisk tekstyliów. Można określić centrum skupienia uwagi, np. na miasto Szczecin i wśród znalezisk poszczególnych kategorii (np. buty, noże, ceramika, odzież, broń) wybierać te zlokalizowane najbliżej. Tylko wówczas z pełną odpowiedzialnością można powiedzieć "jestem rekonstruktorem pomorskiego draba z połowy XIV wieku". Można oczywiście dojść do wniosku przeglądając opracowania że np. znaleziska noży z Londynu i Norymbergi, czy kształt podeszw butów z Utrechtu i Sztokholmu za bardzo się nie różnią. Owszem, pewne czynniki dla szerszego terytorium są wspólne. Co nie znaczy jednak że to usprawiedliwia wszystko. Zawsze to większa autentyczność mieć w pełni lokalny komplet sprzętu.

Warto jeszcze poruszyć rozmiar wspomnianego spektrum. Nie da się określić jednoznacznie jego rozmiaru. W dużej mierze warunkuje je ilość źródeł dostępnych tamże. Może to być Marchia Brandenburska, może to być miasto/gród - Nowogród Wielki, może to być też całe państwo - jak Państwo Zakonu Krzyżackiego. Sensu natomiast nie ma ograniczanie swojej rekonstrukcji według współczesnych granic politycznych. Żeby nie szukać przykładu daleko - Polska w momencie śmierci Kazimierza Wielkiego (1370). Jako odrębne podmioty polityczne należy odkroić od III RP Państwo Zakonne, księstwa Pomorskie i Śląskie, Nową Marchię i Mazowsze, dodać zaś Ruś Halicką. Grają tu dużą rolę kwestie wpływów politycznych i kulturowych. Analizując znaleziska z terenów dzisiejszej RP należy wziąć pod uwagę rzecz bardzo ważną. Czy dane miejsce wchodziło wówczas w zakres granic państwa polskiego? Biorąc zaś pod uwagę szersze spektrum które powinno nas interesować, tj. spektrum kontaktów kulturowych - będzie to Europa Centralna. Mniej więcej od Renu po Dniepr, od Inflant i południowej Skandynawii po Karpaty i Alpy.

Oczywiście nikt nie może zabronić rekonstruować innym samurajów, fińskiej konnicy czy berberyjskiego króla. Pozostaje mieć nadzieję że ogólny obraz etnicznej struktury rekonstruowanych postaci nie będzie bardziej przemieszany niż ma to miejsce w obecnej RP w XXI wieku. Poza tym sądzę, iż rekonstrukcja powinna być lokalna*.
__________________________________________
*parafraza słów Katona "Ceterum censeo Carthaginem delendam esse" (Poza tym sądzę, że Kartaginę należy zniszczyć). 

piątek, 7 września 2012

Buty

Temat butów w średniowieczu to temat-rzeka. Znalezisk jak i typów jest wiele, a analizować jeszcze więcej. Tak na prawdę to temat dobry na obszerną rozprawę naukową. Ja jednak postaram się ująć w formie jednego wpisu to, co najważniejsze. jest dość trudny. Buty zrobione co najmniej tak jak należy weszły do polskiego RR właściwie niedawno, jakieś 2-3 sezony temu. Mam tu na myśli oczywiście buty szyte na wywrotkę. I choć nawet wśród nich często zdarzają się kwiatki typu doszywana podeszwa z bieżnikiem, skóra tapicerska na przyszwie czy stosowanie niepoprawnych wzorów dla odtwarzanej epoki, postęp nad wymienianiem butów w środowisku na poprawne jest zauważalny, choć powolny.

Dla zupełnie zielonych. Szycie butów na wywrotkę polega na szyciu mizdrą (włochatą stroną skóry) na zewnątrz, po czym but moczy się i wywraca na prawą stronę, tzn licem (gładką stroną skóry) do wierzchu. Zasadnicze pojęcia: podeszwa - spodnia część buta, przyszwa - górna część buta, cholewka - część powyżej kostki, w przypadku wysokich butów, otok - listwa uszczelniająca między przyszwą a podeszwą, zapiętek - segment wszywany od środka za piętą, Obcas - zazwyczaj D-kształtny kawałek grubej skóry doszywany do otoka pod piętą; zelówka - dodatkowa podeszwa przyszywana do otoka w części przedniej. Po wywróceniu but wygląda w przekroju mniej więcej tak:


Krawędź grubszej skóry podeszwy przecięta jest szydłem ze skosa. Lico pozostaje nienaruszone. Między przyszwą a podeszwą wystaje na zewnątrz otok - podczas szycia należy pilnowac żeby otok trzymał się krawędzi przyszwy i podeszwy. Otok w znaleziskach pojawia się gdzieś w XIII wieku. Umożliwił proste naprawy obuwia przez doszywanie doń kolejnych warstw. Znane są egzemplarze przetarte do tego stopnia że naszyte jest kolejno jedna na drugą nawet 5 warstw skóry. Po przyszyciu dodatkowej warstwy przekrój buta wyglądał mniej więcej tak:


Celowo nie operuję tu pojęciem "dodatkowa podeszwa", a "warstwa". Niektórzy badacze są bowiem zdania że warstwowe podeszwy to dopiero XVI w, choć ich źródeł należy dopatrywać się wcześniej - warstwowe patynki skórzane z 1. poł. XVw. Pewne zaś i niepodważalne są doszywane zelówki i obcasy. Na ich miejscu skóra zużywała się najszybciej. Potwierdzają to zarówno znaleziska jak i nieliczne przedstawienia w ikonografii.

Dobra, mamy mniej więcej rozjaśnione kwestie dolnej części buta, trzeba przejść do wyższych partii. Nie można jednoznacznie określić jakie buty nosiło pospólstwo i chłopstwo. Czy jest jakiś określony wzór, jedyny i poprawny? Raczej nie. Pewne jest że wysokie buty były zbędne, służyły głównie do jazdy konnej. Poza tym znany jest zapis z Jawora z 1363 r, w którym cena wysokich butów z cholewkami - 18 groszy przeciwstawiona jest cenie trzewików - 6 groszy, czyli 1/3 ceny wysokich butów. Także zupełnie niskie buty, nadają się przede wszystkim dla dworzan, nie dla ludu. Szczególnie te zdobione: ażurowe, haftowane itd.. W XIII i 1. poł. XIV wieku wiele jest przedstawień butów za kostkę, z górną częścią dopasowaną do goleni przez ściągnięcie rzemieniem, umieszczonym w specjalnych nacięciach. Przykładem znaleziska jest but z Raciborza (XIII-XIVw). Oczywista jest jedna kwestia. Im wyższe buty tym więcej skóry i więcej szycia, a co za tym idzie - wyższa cena.

Zapięcia butów były różne. Sznurowane z przodu, sznurowane z boku, sznurowane punktowo, sznurowane na okrętkę, ściągane w kostce rzemieniem, okręcane rzemieniem po całej wysokości cholewki (rzemień przeciągnięty przez nacięcia w cholewce), zapinane na guziki, zapinane na sprzączki, wciągane bez żadnego zapięcia. Oczywiście sprzączki do zapięcia butów to dodatkowy koszt tak w epoce jak i dziś. Nazbyt luksusowy dodatek.

Niektórzy wciąż zastanawiają się nad powodem wyższości szwu na wywrotkę nad szwem zewnętrznym, potencjalnie prostszym w wykonaniu; w dodatku dającym możliwość połączenia twardej, gotowanej podeszwy z miękką przyszwą. Temat był wałkowany na freha kilkakrotnie, a pożądanych skutków do dziś nie widać. Przypomnę, że powód był prosty - lniana dratwa ścierała się w błyskawicznym tempie i wymagała ukrycia w środku. Znaleziska to potwierdzają. Różnica między życiem codziennym ówczesnych ludzi a weekendowymi wyjazdami latem wśród rekonstruktorów polega na czasie ich eksploatacji - w przypadku ludzi średniowiecza było to 365 i 1/4 dnia w roku, zaś w przypadku rekonstruktorów - z reguły do 25 dni w roku. Ta druga wartość motywuje powstawanie prostszych rozwiązań, które zazwyczaj dają stopie komfort zbliżony do tego, który dają współczesne buty (np. pantofle).

Buty ażurowe, dość często widoczne na przedstawieniach biblijnych są poprawne, ale raczej dla rejonu basenu morza śródziemnego, gdzie klimat był zbyt ciepły by nosić typowe buty i potrzebna była wentylacja stóp. Buty ażurowe należy też wiązać z wyższymi klasami społecznymi, nie mniej ich koszt nie był kosmicznie wysoki. Bardziej powszechne winny być wśród dworzan niż mieszczan. Jest to historyczna alternatywa do spotykanych czasem na imprezach sandałów, które nie mają w zasadzie uzasadnienia w źródłach. Nie dla Europy centralnej, nie dla XIV wieku. Buty ażurowe, podobnie jak mocno podkrajane w podbiciu trzewiki zapinane na pasek, to wygodne rozwiązanie na lato. Ale należy pamiętać że przeciętny człowiek średniowiecza nie posiadał nie wiadomo ilu par butów żeby przebierać "w tych pójdę do kościoła, w tych do lasu a w tamtych będę chodził zimą". Przez znaczną część roku (kiedy było to możliwe) najubożsi i tak chodzili boso (Biblia Maciejowskiego, chłopi pracujący w polu).

Ci, którzy już kupili buty wywrotkowe u rzemieślnika zapewne boją się o ich żywotność. Nawet przetarte podeszwy da się łatwo naprawić. Warto zaznaczyć że "w epoce" ludzie nie kupowali co 1-2 lata nowych butów, tak jak to robią współcześni rekonstruktorzy, a naprawiali stare, na tyle, na ile było to możliwe (czyt. do momentu aż nie dało się ich naprawić bo rozsypały się na stopach). Współcześni "średniowieczni" wymieniają też buty z innych powodów - bo stare są mroczne, np. na gumowej podeszwie, szyte z badziewnej skóry, albo nie szyte na wywrotkę.

Na koniec chciałbym poruszyć temat płaskiej podeszwy i ślizgania się butów oraz rozmaite sposoby jak sobie z tym ludzie radzą. Nawet ci szewcy którzy doszli już do poziomu szycia butów na wywrotkę kombinują z różnego rodzaju bieżnikami z naszywanych do podeszwy poprzecznych pasków skóry. Nie jest to historyczne. Do chodzenia po mokrej trawie służą patynki. W blachach ciężko walczyć w patynkach, ale to tylko kolejny dowód na to że rycerstwo walczyło konno. Poślizg znacznie zwiększa woskowanie podeszwy.

Można się tak rozpisywać i poruszać jeszcze bardzo wiele aspektów technicznych szycia butów, jak i narzędzi do tego służących. Pozostawiam to nieodkrytą tajemnicą cechową :P Mam nadzieję że powyższy wpis przybliży choć trochę jak buty wyglądać powinny.

sobota, 18 sierpnia 2012

Barwa. Wiek 14. a 17.

Dokonałem niedawno całkiem ciekawego spostrzeżenia. Mianowicie przeglądając ikonografię siedemnastowieczną doszedłem do wniosku że lwia część odzieży (wyłączając wystającą bieliznę - krezy, kołnierzyki koszul i pończochy) to czerń lub brąz; kolorowa odzież zdarza się sporadycznie (Landauer Hausbuch I). Jak interpretować to zjawisko? Jakie ma to przełożenie na XIV wiek?

Ikonografia nowożytna, co rzuca się w oczy już na początku, zakłada większą autentyczność przedstawienia niż ikonografia średniowieczna. Mowa tu przede wszystkim o dokładności przedstawiania, o detalach, proporcji, perspektywie. Ale także o kolorach. Jak zauważyłem wcześniej, w iluminowanych manuskryptach epoki średniowiecza występuje ograniczona: szersza lub węższa paleta barw. Nie oddaje ona zupełnie realiów. Przykładem mogą być niebieskie elementy płytowe. Przypomnę że w manuskryptach nie było priorytetem oddać realia epoki, a dostarczyć klientowi kolorowy produkt, spełniający jego estetyczne oczekiwania. Oczywiście kroje odzieży oddane zostać musiały - tutaj za bardzo nie było czego przekłamywać; mówiąc o realiach mam na myśli w tej chwili jedynie kolorystykę stroju.

Mogłoby się zdawać że dominacja brązów i czerni to moda. Śmiem wątpić. W XVII wieku kolor "munduru" zależał od przynależności do regimentu. Były regimenty w barwach niemal cyrkowych, były też szare szeregi. Kwestia zasadnicza - jak to było z odzieżą cywilną? Landauer Hausbuch pokazuje XVII-wieczne mieszczaństwo dość nowoczesnego miasta jak na swoje czasy - mowa oczywiście o Norymberdze. "Kasty" którą w oczach znacznej części rekonów - było stać na wiele. Poza tym także w Landauerze znajdują się przedstawienia ubiorów typowo farbowanych, np. na pomarańczowo. Mamy więc zatem człowieka kultur przedfarbiarskich, barbaricum + wczesne średniowiecze z tysiącami jarlów i księżniczek, pełne i późne średniowiecze z kolorowymi manuskryptami i malowanymi pogromcami smoków, wiek XVI z landsknechtami w cyrkowych dubletach i nagle nastaje wiek siedemnasty.. szary, ponury, czarnobiały.

W epoce przedindustrialnej obecna dostępność jasnego runa była ilościowo ograniczona. Podobnie jak w przypadku wikliny amerykanki, która zdominowała rynek gdzieś w XIX wieku, biała owca (merynos) rozpowszechniła się w Europie z Hiszpanii w XVIIIw. Do XVIII w. za próby wywozu z Hiszpanii tych owiec karą była śmierć. Nic dziwnego - wełna tych owiec o kapitalnej jakości była intratnym towarem eksportowym dla Hiszpanii. Większość stad była własnością kościoła bądź arystokracji. Oczywiście merynos to nie jedyna owca o białym umaszczeniu. Tym nie mniej pamiętać trzeba że brązowe, szare bądź czarne umaszczenie to dla średniowiecza standard dostępności. Jasne zaś, w szczególności białe, które nadaje się do farbowania - to towar może nie tyle deficytowy, co intratny jako obiekt handlu. Odbiorcami mogły być przede wszystkim miasta zajmujące się produkcją tekstylną, w tym farbiarstwem, np. Wenecja. Produkt końcowy - drogie, farbowane sukna dobrej jakości, stawały się wówczas znów obiektem handlu, z tym że na innych cenach.

Z tego miejsca należy przeanalizować działalność farbiarzy w środowisku rekonstruktorskim. Prawdą jest że mieć ciuch farbowany naturalnie to zawsze postęp względem farbowanego fabrycznie. Natomiast należy zastanowić się nad samym faktem farbowania tegoż. Co innego jeśli farbujemy eksperymentalnie, aby dowiedzieć się co było możliwe, co innego jeśli robimy to na skalę przemysłową.
Choć teraz się to już powoli zmienia, jeszcze niedawno ciężko było dopatrzeć się rekonów w niefarbowanych kolorach wełnianych ciuchów. A doprowadzałoby potencjalnego obserwatora do wniosku, że wszyscy farbowali ciuchy i brązy właściwie nie istniały. Piję tu do szeroko pojętej okołogrunwaldszczyzny. O ile z czernią tego problemu nie było bo jeszcze całkiem niedawno czarne nogawicospodnie były standardem, o tyle z pozostałą częścią barw naturalnych było co najmniej biednie. Tym bardziej dziwi fakt że ogrom reagentów, których farbiarze używają daje brąz: orzech włoski, kora dębu, szyszki olchy...

niedziela, 5 sierpnia 2012

Men-at-Arms

W Polskim RR powszechnie uważa się, że walka spieszonego rycerstwa jest czymś powszechnym, akceptowalnym acz trochę naciąganym. W końcu, na zachodzie Europy, spieszone rycerstwo na polu bitwy było dość często spotykane, więc jak rozumują - mimo pewnych braków na ten temat w źródłach Polskich da się to zjawisko zaakceptować. Przyjrzyjmy się zjawisku spieszania rycerzy na zachodzie.

Zacznijmy od najbardziej znanego przykładu spieszania kawalerii – od Anglików. Ich właśnie uważa się wręcz za „wynalazców” tego sposobu walki. "Men-at-Arms", jak nazywają ciężkozbrojną kawalerię mieszkańcy Anglii jest dość niebezpiecznym terminem, będziemy dalej nazywali ich "zbrojnymi". Każdy Rycerz angielski był określany jako zbrojny, czyli ciężko opancerzony, wyszkolony wojownik. Anglicy jednak często podkreślają w literaturze współczesnej (np. Osprey – Campaign – Poitieres), że nie każdy zbrojny był rycerzem. Jak dobrze wiemy, obowiązkiem służby wojskowej obarczani byli również bogaci mieszczanie którzy często wchodzili w skład chorągwi rycerskich.  Już od XII wieku pojawia się podział na ciężkozbrojnych kawalerzystów a rycerzy. Tych pierwszych w łacinie nazywa się „milites gregarii” zaś rycerzy „milites nobiles”. Występują też lokalne odmiany tych określeń, np. francuskie „Homme d’armes”, angielskie „Men-at-Arms” lub włoskie „Condottieri”. Świadczą one o tym, że nie było to zjawisko na tyle sporadyczne, by je bagatelizować. W krajach, w których istniała dość liczna grupa bogatych mieszczan służących w ciężkiej kawalerii osobny termin był po prostu potrzebny. Jak widać, kraje Europy zachodniej z doskonale rozwijającymi się miastami były idealnym środowiskiem dla powstania tego rodzaju kasty ciężkozbrojnych mieszczan. W przeciwieństwie do rycerzy, zbrojni nie uważali, że walka pieszo jest haniebna, wielu z nich oprócz uzbrojenia kawaleryjskiego posiadało broń do walki pieszej – poleaxy, halabardy, gizarmy i glewie.

Wyspiarze podczas Wojny stuletniej jak i Wojny Dwóch Róż często wspierali swoją piechotę spieszonymi kawalerzystami - tymi którzy z pochodzenia byli mieszczanami; tymi, dla których walka pieszo nie była niczym niegodnym. W rejestrach wydatków Czarnego Księcia znajdują się wpisy dotyczące wypłaty (niemałego) żołdu dla zbrojnych uczestniczących w kampanii prowadzonej na terenie Francji. Jak każdy rekonstruktor dobrze wie, rycerz był osobą związaną z władcą przysięgą lenną, wypłata żołdu musiała więc dotyczyć osób nie powiązanych tym kontraktem. Były bowiem to formacje nie złożone z rycerzy (którzy tak czy inaczej na wyprawę musieli się stawić) lecz z bogatych mieszczan, którzy w istocie byli oddziałami zaciężnymi rekrutowanymi na ziemiach angielskich. Faktem jest że oddziały te były formowane przez osoby które otrzymały od Króla zgodę lub rozkaz przeprowadzenia zaciągu na danych ziemiach, najcześciej był to właśnie wasal który oprócz swoich wasali zajmował się organizowaniem oddziału z wspomnianych mieszczan. Jeśli zaś wziąć pod uwagę fakt, iż wielu bogatych mieszczan dosłownie wkupowało się w ówczesną arystokrację, oraz istnienie na zachodzie Europy pełonoprawnych herbów mieszczańskich (traktowanych dość pogardliwie przez prawdziwych rycerzy), zdamy sobie sprawę z faktu, że spieszonych rycerzy właściwie nie było.

W dobie Grunwaldu Królestwo Polskie i Prusy Zakonne też posiadały swoją klase „Zbrojnych”. Bez wyjątku było to bogate mieszczaństwo, które stanowiło warstwę mniej liczną niż na zachodzie Europy. Źródła Krzyżackie i Polskie nie traktują jednak mieszczan walczących konno jako osobną formacje. Powód wydaje się być dość prosty, kawalerzyści w Polsce i Prusach krzyżackich nigdy nie byli spieszani podczas bitew w polu i nie wspierano nimi szeregów piechoty. Kawaleria spieszana była tylko podczas oblężeń i jak możemy się domyślić, nie robiła tego chętnie. Bogaci mieszczanie służący w kawalerii pod Krzyżacką lub Polską banderą nie byli ani licznym ani znaczącym elementem w naszej wojskowości.

piątek, 20 lipca 2012

Pogrunwaldzkie refleksje

Kilka dni po powrocie z Grunwaldu. Nie będzie to wylewanie gorzkich żali nt. jak bardzo komercyjna jest to impreza i jak bardzo organizatorzy skopali sprawę.

Trzeba przyznać że poziom imprezy rośnie. Oczywiście nieuniknione jest torpedowanie obozów turystami, tojkowe koszary i dmuchane zamki na horyzoncie. W tym roku zauważyłem zdecydowanie mniej turystów. Do obozów dobierali się w sumie dopiero od piątku a i tak nie nastręczali wartom tyle problemów co w latach poprzednich. Najwyraźniej gawiedzi impreza zaczyna się nudzić - "co roku to samo". I bardzo dobrze.

Zauważyłem dokręcanie śruby w obozach niektórych chorągwi. Stroje cywilne wyglądają lepiej jak w zeszłym roku, choć nadal dużo jest "kolorowych". Nadal jednak jest masa obozów w których organizatorzy zlewają wymagania i dopuszczają co się nawinie. Nie mniej jednak widać oddolną chęć utylizacji hełmów z powierzchnią przypominającą zbombardowany Kabul i wymiany żarówiastoczerwonych kufajek na szare, lniane przeszywki. I choć wiele z nich jest jeszcze w użyciu, ich odejście do lamusa to tylko kwestia czasu.

Podobnie jak Wollin dla wczesnej, Grunwald dla późnej jest także imprezą handlową. Niewiele jest miejsc gdzie można obmacać tyle tkanin naraz, przejrzeć i kupić tyle sprzętu bez dorabiania poczty polskiej i firm kurierskich, często w przystępnych cenach. Także i na ten fakt trzeba uważać, brać go na poprawkę. Łatwo nadziać się na wtopy nie mając przygotowania merytorycznego. Jest okazja, nie znaczy że trzeba ją łapać.

Jednym z nielicznych punktów zaczepnych do organizacji "czegoś większego" związanego z piechotą na chwilę obecną jest właśnie Grunwald. Można próbować zorganizować imprezy lokalne, na które zjedzie głównie piechota danego regionu (np. Lubiąż dla Śląska, MMM dla Pomorza i Kujaw), ale nadal nie daje to aż tak wielkich możliwości mobilizacyjnych jak utarta impreza organizowana od lat i odwiedzana w zasadzie przez rekonów z całego kraju.

Jednym z największych szczebli związanych z projektem był turniej kontaktowy lekkozbrojnych. A raczej fakt że turniej się odbył, bo jeszcze w sobotę rano był pod dużym znakiem zapytania. Co prawda było wiele niedociągnięć związanych z historycznością (tutaj bez skrupułów pokazuję palcem na drużynę z Niemiec), ilością sprzętu (Smocza, choć wchodziło to w obręb dopuszczalnego sprzętu), jak i sędziowaniem, ale trzeba to jednak wziąć na margines błędu - turniej na tym gruncie odbywał się po raz pierwszy. Byliśmy postawieni przed wyborem - albo ostro zweryfikować sprzęt pod rozpisany regulamin, albo dać sobie spokój i dopuścić trochę mroku kosztem odbycia się turnieju. Okazało się że ustępstwa popłacają. Turniej odbył się niemal bezkontuzyjnie, jak zauważył pewien weteran z XIIIstki (Yogesh) - był to jeden z bezpieczniejszych turniejów, w dodatku wnosił coś nowego. I z tego miejsca muszę zaznaczyć że śmieszą mnie wypowiedzi maruderów że turniej był niebezpieczny. Każda walka niesie za sobą pewne ryzyko. A ten był wyjątkowo kulturalny, choć spodziewałem się solidnych gongów od osób przywykłych do pełnokontaktowych bohurtów. Dwie rzeczy - przepychanie (zwłaszcza z drzewcówkami w poziomie) i bardzo ograniczone pole były minusem. Ale to jest do przerobienia. Jako współorganizator mam nadzieję na większą ilość drużyn za rok. Zaczęło się.

Tej imprezie zawsze będzie brakowało swojego rodzaju elitarności, swojskości, piechociarskości. Jednak nie tego należy oczekiwać. W rozpisywaniu własnego kalendarium na kolejny sezon wyjazdowy trzeba czasami iść na ustępstwa - albo tworzymy sobie na odludziu getto zajebistości i wzajemnej adoracji, albo jeździmy na imprezy fabularyzowane, albo jeździmy na pokazy za kasę, albo jeździmy na Grunwald. Tego nie sklasyfikuje się pod żadną typologię. To poprostu kwestia gustu każdego indywidualnego rekona.

Pojawiły się wcześniej głosy że Grunwald jest imprezą niereformowalną. Najwyraźniej - nie do końca. Część uczestników (i to znaczna część, choć ciężko określić odsetek) idzie za ciosem i rozwija się, widząc co dzieje się wokół. I - choć rozwijają się w różnym tempie - zawsze jest to progres, a nie zastój bądź regres. Z czego zadowolony jestem najbardziej - zauważyłem sporo osób w tunikach wzoru Bocksten; w brązowych i szarych wełnach. Nadal jest to mniejszość, ale postęp od zeszłego roku jest namacalny, widoczny.

Уважаемые читатели,
Z piechociarskim pozdrowieniem,
Lutobor

sobota, 9 czerwca 2012

Ukryta opcja Niemiecka

Jak to z tymi Niemcami było...

Mało który przeciętny zjadacz chleba zdaje sobie sprawę jak bardzo systemy propagandowe, także te funkcjonujące obecnie, wpłynęły na pojmowanie historycznej rzeczywistości przez współczesnego człowieka. Mówię tu głównie o propagandzie radzieckiej czasów wczesnego PRL-u., na zasadzie "my tu nie od wczoraj" definiującej rdzenną słowiańskość ziem odebranych Niemcom po ostatniej wojnie. O problemie etniczności społeczeństw środkowej Europy słów kilka.

Generalnie przyjęło się podręcznikowo dzielić Europę na strefy wpływów kościoła wschodniego i zachodniego, granica przecinała Wielkie Księstwo Litewskie i Koronę. Po części jest w tym trochę racji. Bardzo ważnym zjawiskiem, a sporadycznie branym pod uwagę przez rekonstruktorów jest proces migracji ludności z zachodu (głównie niemieckiej, bo ci mieli najbliżej) na ziemie leżące w strefie wpływów dynastycznych zmieniających się dynastii władców Polski, krótko mówiąc: Koronie. Imigrację motywowało przeludnienie na zachodzie i wyludnienie wielu ziem i miast spowodowane m.in. najazdami mongolskimi. Proceder ten jest szerzej znany pod nazwą "kolonizacja niemiecka", ale przez część badaczy jest interpretowany jedynie jako przejmowanie prawa niemieckiego (zwykle magdeburskiego i lubeckiego). Jak na mój gust - absurd. Ktoś przecież musiał wprowadzać te zmiany przyjeżdżając na wyludnione ziemie, osiedlając się na nich i wprowadzając bardziej zaawansowaną kulturę. Tym bardziej, że mimo upływu lat jest na to krocie dowodów.

Ziemie, dawniej zasiedlone przez Słowian, na zachód od Odry były podzielone na Marchie jeszcze we wczesnym średniowieczu i ludność je zamieszkująca stopniowo asymilowała się. Pod koniec wczesnego średniowiecza są też pierwsze wzmianki o osadnictwie ludności niemieckiej na Pomerelii (Pomorzu Wschodnim/Gdańskim) i na Śląsku. Duchowieństwo z Niemiec osiedlało się jeszcze w XI wieku, w fundowanych przez władców klasztorach np. w Mogilnie, w Tyńcu. Fakt że księstwa śląskie i pomorskie pozostawały we władzy dynastycznej książąt z dynastii słowiańskich nie świadczy o składzie etnicznym tych terytoriów w danym czasie, choć wielu tkwi w przekonaniu, że to to samo. Niemców na ziemiach obecnej 3. RP było dużo jeszcze przed Krzyżakami. Nie zapominajmy że rozmnażali się jak wszyscy.

Ale pogląd, że ziemie na zachód i północ poza granice Korony jaką zostawił po sobie Kazimierz Wielki w 1370 roku, były skolonizowane przez Niemców robi się w miarę upływu czasu oczywisty. Pisze o tym np. Norman Davies - obserwator z zewnątrz - ani Polak, ani Niemiec. Tak więc idąc dalej na wschód i nie odbiegając od Kazimierza Wielkiego, sprowadził on Niemców także na Podkarpacie. Chętnych do zgłębienia tematu odsyłam do pojęć Taubdeutschen, Walddeutschen. Oczywiście ludność Niemiecka w Krakowie była już wcześniej. Podobnie jak inne miasta w Małopolsce tak jak i na Rusi Halickiej były skolonizowane przez Niemców, nie tylko Kraków: Wieliczka, Bochnia, Przemyśl, Lwów, Sącz. Do czasów nowożytnych w kościele NMP w Krakowie msze odprawiane były po niemiecku, a do 1600 roku niemiecki był urzędowym językiem sądów krakowskich.

Obecność elementu niemieckiego na wschód od granic Cesarstwa przejawia się też w imionach figurujących w dokumentach. I tak o ile mając do czynienia z imionami uniwersalnymi dla kręgu kultury rzymskokatolickiej, np. Jakub, Mateusz, Józef, ciężko stwierdzić czy mamy do czynienia z etnicznym Niemcem czy też Polakiem, o tyle mając do czynienia z takimi imionami jak Herman, Lambert, Hans, Ginter - etniczność jest jasna. Dlaczego używam pojęcia etniczność - pojęcie narodu jak wiadomo wykształciło się dopiero w wieku dziewiętnastym. Ciężko mówić tu o ludach, więc etniczność jest tu chyba najbardziej pasującym określeniem. Wyznacznikiem etniczności jest tu - zdaje się - w głównej mierze język.

Jak to się przekłada na rekonstrukcje? Narzekamy na słabo przekopane ziemie i że mamy mało znalezisk. Czemu więc, wobec migracji ludności z Niemiec - nie stosować tamtejszych znalezisk jako materiału zgodnego z etnicznością znacznej części ludności? Czy nie lepiej byłoby dać sobie spokój z kapalinem z Plemiąt o wątpliwym datowaniu i stosować bardziej odpowiedni chronologicznie model z Norymbergi, który odpowiada ikonografii epoki? Oczywiście należy przy tym pamiętać o spójności sprzętu - jeśli bazujemy na źródłach niemieckich to po całości.

Przy temacie języka warto poruszyć temat musztrowania piechoty np. na Grunwaldzie. Czy to jest historyczne? I jak Ty sobie wyobrażasz musztrować po niemiecku polską chorągiew? Ano zwyczajnie. Unifikacja komend, wprowadzenie jednego zestawu jako ogólnie przyjętego będzie zjawiskiem tylko na plus. Bez tej unifikacji, gdy spotka się na jakiejś imprezie poza Grunwaldem piechota z polskich i zakonnych chorągwi, padnie komenda "mit zwo" - i połowa ludzi nie wie o co chodzi. Nie trzeba władać biegle średniowysokoniemieckim żeby rozumieć te komendy. Pacierza po łacinie da się nauczyć, kilkunastu komend po 2-3 krótkie słowa - też. No chyba że ktoś żyje od grunva do grunva i nie widzi możliwości organizacji imprez przeznaczonych dla piechoty, np. w wariancie inscenizacyjno-bitewnym, a nie dla spieszonego rycerstwa, w wariancie turniejowym.

wtorek, 22 maja 2012

O rekonstrukcji walki...

"Wojna... wojna nigdy się nie zmienia..."
Kto choć trochę interesuje się kulturą masową, zna ten cytat. Rekonstrukcja historyczna, jako taka, nie ważne który okres bierzemy pod uwagę, sprowadza się właściwie zawsze do walki. Jako że późne średniowiecze jest tematem najgorętszych rozmów, a ja jako człowiek interesujący się tym okresem obiorę je sobie na cel. W praktyce chodzi o to że walki późnośredniowiecznych są najmniej wiernymi rekonstrukcjami starć zbrojnych w Polsce. Nie chodzi mi o nie historyczne uzbrojenie, i innego rodzaju patenty... chodzi tym razem o co innego. Wszystkie walki które nie są inscenizacjami jakiś bitew ograniczają się do turniejów 1vs1, 5vs5, 21vs21 (21 gdy nasi jadą naparzać się ze wschodem) i ewentualnie czasem jakiś duży bohurt gdzie mamy luźną zbieraninę bohurtowców. Fakt faktem, udział w takich konkurencjach sprawia walczącym wiele radości, jednak z punktu widzenia rekonstrukcji jest zwyczajnie nie historyczny.

Mimo iż taka forma konkurencji jest jak najbardziej poprawna jeśli chodzi o wyłanianie kto jest najlepszy w kraju albo na świecie, trzeba pamiętać że nie jest właściwa jeśli chodzi o rzeczywiste prowadzenie bitwy w późnym średniowieczu. Brakuje zbyt wielu zmiennych by móc nazwać to nawet historyczną potyczką, właściwie jest to starcie tylko dwóch drużyn i ich wąskich taktyk, brak jest wpływu ukształtowania terenu, dysproporcji sił i dowodzenia całą armią, całego łańcucha dowodzenia bez którego żadna armia nie byłaby w stanie funkcjonować, nie zależnie jakiego rozmiaru. Bitwy w średniowieczu ani w żadnej innej epoce nie odbywały się nigdy na zupełnie neutralnym gruncie, bez przewagi liczebnej po żadnej ze stron. Omijając te wszystkie aspekty tracimy prawdę mówiąc najlepszą część "zabawy w wojnę" odbieramy ważne aspekty pola walki i sami tak naprawdę na tym cierpimy. Starcia tego typu są najciekawsze, gdyż jak się okazuje, karność i dyscyplina na polu walki, w połączeniu z odpowiednią taktyką mogą doprowadzić do pokonania mocniejszego przeciwnika. Przykład tego typu starć mamy w Rosji i na Ukrainie: dwie strony, podzielone na oddziały, którymi dowódcy przewodzą w rzeczywistości wykorzystując w miarę możliwości swoje pozycje, ustawienie i ukształtowanie terenu. Przykłady: Izborsk i Koriela oraz Ritterswerder. Nawet gdy starcie przypomina po prostu zderzenie dwóch mas piechoty, walka w ścisku jest wspaniałym doświadczeniem, zupełnie innym niż starcia luźnych oddziałów. Rosjanie skutecznie wzbogacają swoje masowe bohurty, wykorzystaniem fortyfikacji polowych, dysproporcją sił czy również wozami taborowymi jak to miało miejsce na Izborsku. Celem rekonstrukcji jest maksymalne zbliżenie do danych realiów, nigdy to nie jest w 100% możliwe, jednak każdy rekonstruktor sensu stricto rozumie, że trzeba się zawsze zbliżać ku wyznaczonemu celowi. Powoli, lecz zawsze zbliżać, nigdy oddalać.

Niestety w Polsce coraz częstsze są trendy odwrotne. Tak więc zbliżenie do możliwe najwierniejszej formy prowadzenia walk powinno być celem ludzi zajmujących się odtwarzanie zbrojnych z tego okresu. Tego typu walki dają szanse słabszym formacjom, bo jak się okazuje, Bern (który uchodzi za najlepszą grupę w Rosji) nie raz został rozbity przez przeciwnika słabszego, za to lepiej wykorzystującego swoje pozycje, przykładem mogą być ich porażki na bohurcie w Korieli i Dmitrowskim Szturmie oraz osławiona walka w piątkach na Grunwaldzie 2010. Ekwipunek bojowy bywa naprawdę różny, na wschodzie podczas takich masowych starć, można spotkać osoby naprawdę lekko opancerzone, które biorą aktywny udział w walce, wystarczy, jak się okazuje unikać chamstwa, zamiast trzaskać po nieopancerzonych partiach ciała, przyłożyć solidnie w opancerzone, nikt nie ma z tym problemów dlaczego u nas mają być?

Co tyczy się taktyki. Wschód używa lekkozbrojnych z halabardami. U nas w zasadzie wszyscy są mniej lub bardziej oblaszonymi rymcerzami w hełmach zamkniętych. O ile u Rosjan część walczących stanowi taktyczne czołgi a reszta, bardziej mobilna służy do oskrzydlania, o tyle w Polsce jest to średnio możliwe ze względu na zamknięte hełmy i pełne blachy u wszystkich. Zaś niedopancerzanie blach kolczugą nie dość że odbiera walczącym siłę przebicia, w niektórych przypadkach kończy się boleśnie (wypadek Wołka na BN). Nawet reprezentacja USA po części miała kolczugi....

W Polsce potrzebujemy podobnych bitew w późnym średniowieczu. Melee rozumiane jako "ostra walka" jest obecnie domeną dość wąskiej grupy osób. Można to zmienić na wzór przyjęty w Rosji, lub jeśli szukamy wzorców bliżej, rekonstruktorzy zajmujący się wczesnym średniowieczem przeprowadzają podobne starcia. W kręgach późnośredniowiecznych zazwyczaj kończy się na małych manewrach w lesie, może to czas by pójść kilka kroków naprzód? Zwłaszcza gdy wielu zapytanych rekonstruktorów odtwarzających ciężko czy lekko zbrojnych nie ma nic przeciwko ostrzejszej walce na jasno określonych zasadach. Nie oszukujmy się zresztą, nawet melee przestało być dziką jatką bez zasad. Uwzględnione jest użycie hełmów otwartych, odczepienie jakiegoś elementu opancerzenia podczas walki itd. Większość reprezentacji na BN (w tym nasza) nie miała problemów z przestrzeganiem tych zasad, dlaczego nie powinno być problemów z przestrzeganiem podobnych podczas walk nie zarezerwowanych tylko dla wąskiej grupy reprezentującej Polskę podczas BN. Okazałoby się również że wiele taktyk jak i elementów uzbrojenia stosowanego w obecnych mało historycznych walkach nie znalazłyby skutecznego zastosowania w omawianej koncepcji walk. Być może udałoby się stworzyć zupełnie nowy wymiar walk właściwych pod względem historyczności używanego sprzętu oraz taktyki zarówno jednostek jak i całych oddziałów. Jednocześnie dyskredytując uzbrojenie o wątpliwej historyczności np. wcześniej wspomniane rotelle, czy nadmierną liczbę ciężkozbrojnych którzy jak wiadomo bardzo źle się czują walcząc na nierównym terenie w hełmach zamkniętych. Warto się zastanowić nad tą koncepcją prowadzenia walki. Otwiera ona spore możliwości przed polskim RR. Zwłaszcza dla przedstawicieli późnego średniowiecza, daje ona możliwość wzięcia udziału w walce zbliżonej do dyscypliny sportowej, ale będącej jednak bardziej wiernym odtwarzaniem sposobów walki z odtwarzanego okresu.

Mnie pozostaje mieć tylko nadzieję, że słowa te dotrą do właściwych uszu i zmienią się w czyn, a nie rozbiją się, jak to zwykle bywa, o skały zgnuśnienia, lenistwa i braku wiary w nowe idee.

niedziela, 13 maja 2012

Kapalin - błędy w rekonstrukcji

Ile razy nie biorę udziału w jakiejś imprezie, tyle razy walą po oczach błędy, których nie sposób nie poruszyć. Próżne gadanie do każdego z osobna. Śmierdzące mordorem wypierdki allegro są nadal na porządku dziennym. Dziś o błędach w kapalinach.

Błędem, który widać nawet u rekonów postrzeganych, kolokwialnie mówiąc, jako ultrasów, jest noszenie kapalina na kaptur pikowany. Tak, to też jest błąd. Kaptur powinien być kolczy, pełny. Najlepiej podszyty Podobnie jak w przypadku blacharzy przyłbica bez czepca kolczego jest niekompletna, w przypadku nosicieli kapalinów niekompletny jest goły kaptur pikowany. Przypadki gołego kaptura pikowanego spotykane są w ikonografii sporadycznie, zwykle w dziwacznych przedstawieniach. Regułą jest plecionka kolcza pod kapalinem. I tego się trzymajmy. Samo nasuwa się  pytanie: czy lepiej mieć kaptur nienitowany czy nie mieć go w ogóle? Jednoznacznie odpowiedzieć się nie da. Dopuściłbym dwa warianty. Albo nie mieć - ale wówczas wszyć w kapalin pikowany kosz i nosić go na kapturze wełnianym, cywilnym. Albo mieć, podszyć wełną i lnem (opcjonalnie naszyć na cienki kaptur pikowany) i nosić. Opcję samego kaptura pikowanego pod hełmem odrzucają źródła. Kolejne pytanie jakie może się nasunąć to czy wszyscy muszą mieć pod kapalinem pełny nitowany kaptur kolczy. Nie wszyscy. Takiego rozwiązania dowodzi spis z Jawora z 1386r - na 12 kapalinów na stanie zbrojowni znajdowały się 4 kaptury. Tekstylne, wełniane kaptury były na stanie garderoby przeciętnego obywatela. Co prawda źródła dowodzą także noszenia kapalina bez żadnej osłony szyi, ale czy to przyjemne nagrzanym bądź zimnym rondem macać się po karku?

Błędnym wyborem jest też kapalin typu kredka. Co prawda jest on prosty w wykonaniu przez wygięcie blachy i zespawanie jej w odpowiedni sposób. Nawet wizualnie przedstawia się całkiem nieźle. O ile w przypadku tarcz czy broni bocznej w ikonografii należy z różnych powodów przebierać, mamy ogrom przedstawień kapalinów. Między innymi z tego względu ciężko przeprowadzić jakieś statystyki - przedstawień jest dużo ale na wielu z nich przedstawione jest wiele kapalinów naraz. Część z nich ciężko sklasyfikować jako konkretny typ. Jedno jest pewne - w całym tym zbiorze kredki to wybiórcze przypadki. Podobnie jak występowanie innych nietypowych cech u kapalinów: wizury, nosal itp. Kapaliny z 1 kawałka blachy dzielą się zasadniczo na 2 rodzaje ze względu na dzwony: kuliste i spiczaste i te formy winny dominować w środowisku rekonstrukcji historycznej. Czy to spawane - w tańszej wersji czy klepane na gorąco z 1 kawałka blachy (rzecz jasna - lepsze). Nitowanie nie zawsze jest dobrą alternatywą do spawania. Sprawdza się jeśli robimy starszy model kapalina, gdzie nitowanie blach występowało. W młodszych egzemplarzach, a przynajmniej na to wskazują zachowane zabytki, nitowania nawet między rondem a dzwonem - nie ma. Jest za to szereg otworów do wnitowania lub wszycia kosza. Jako że spawanie lepiej naśladuje to rozwiązanie - jest morfologicznie bardziej poprawne, ale nie możemy już o hełmie powiedzieć "tak był zrobiony, tak kiedyś robiło się hełmy".

Więcej kapalinów typu kredka widoczne jest w XV wieku, zarówno wśród zabytków jak i przedstawień. Około połowy XVw. pojawiają się kapaliny z grzebieniem, o konstrukcji zbliżonej do kredki. Z przełomu XIII i XIVw. jest jedno przedstawienie z Krems an der Donau, poza tym ta forma kapalina funkcjonowała na Rusi w XIII w.  w znacznie bardziej spiczastej formie. Trzeba też pamiętać że kształt dzwonu nie był jakąś nowością - niewiele różni się od pekilhube czy litewskiego hełmu z Kaisiadoriu. Jako ciekawostkę można też wspomnieć że umba o kształcie zbliżonym do kapalina-kredki kuto w Europie jeszcze na początku tej ery. Jednak ta forma kapalina została upowszechniona w źródłach dopiero w połowie wieku XV i trzeba się z tym liczyć. Tak jest, źródła bywają bezlitosne.

Jeśli już trzymać się koncepcji wykombinowania kapalina po minimalnych kosztach to chyba najkorzystniejszą opcją jest dospawanie ronda do hełmu normandzkiego. Nie, nie namawiam do spawania, oczywiście najlepszą opcją jest klepać kapalin z 1 kawałka blachy. Ale nie wszystkich na to stać. Dość często pojawiają się takie na allegro, często używane, często za śmieszne pieniądze. Kredki nie są do końca mrocznymi hełmami ale są zdecydowanie zbyt powszechne. To tak jakby dopuścić na grunwaldzie rękawice mediolańskie z połowy XV w. tzw. łychy - konstrukcja dwupalczasta (niem. Mitten) występowała co prawda wcześniej zarówno w rękawicach kolczych jak i skórzanych, cywilnych, ale sama forma na Grunwald jest naciągana. Jedno przedstawienie reguły nie tworzy, możliwe że to przedstawienie na swój sposób szydercze. To trochę tak jak z powszechnością spieszonych rycerzy - niby sprzęt mają oparty na źródłach, estetyczny i niekiedy godny uznania, ale brak im zasadniczego elementu definiującego ich nazwę - wierzchowca. Kredki też są ciekawe i proste w wykonaniu ale to jednak nie to o co chodzi w rekonstrukcji. Dotyczy to zwłaszcza kredek malowanych. Malowanych zwykle po to, by zakryć krzywy spaw.

Syndrom plemięcki. 
Andrzej Nadolski proponował kilka możliwych datowań dla wieży rycerskiej w Plemiętach. Spośród nich najbardziej prawidłowe wydaje się datowanie całego tego sortu na 1. połowę XIV wieku. Krótko mówiąc: bliżej Łokietka jak Jagiełły. Na Grunwald za stare, a wśród "kapaliniarzy" popularności im nie brakuje. Choć z drugiej strony do płatów spod Visby pasuje niemal idealnie. Nie wiem, może to ze względu na lokalność znaleziska? Że jest takie polskie? O ile dobrze orientuję się w geografii Plemięta leżą w Kulmerland, znany szerszemu gronu odbiorców jako Ziemia Chełmińska. A obszar ten znajdował się zarówno w czasach wojny głodowej 1414 jak i w 1. połowie XIV wieku w rękach Zakonu Krzyżackiego. To tak kwestią sprostowania.

Czas pokazuje, że z pewnej perspektywy błędem było udostępnienie w RR-owskim internecie zestawu wzorów kapalinów do wyboru. Chodziło o różnorodność, urozmaicenie tego co klepie się w warsztatach płatnerskich. Głębsze wkopanie się w stertę materiałów źródłowych pozwala dojść do kilku wniosków. Przede wszystkim rekonstrukcja stała się za bardzo liberalna i odbija się to zwłaszcza na wizerunku piechoty. Szeregowa piechota nie posiadała hełmów. Żołnierze korzystali z arsenału miejskiego. Tamże umieszczała je Rada miejska, zamawiając po kilka-kilkadziesiąt sztuk u jednego rzemieślnika. Wówczas bardziej możliwe, że wyglądały one jak z taśmy produkcyjnej (może z niewielkimi odchyleniami) jak urozmaicone: szeregowy1 w kredce, szeregowy2 - kapalin z nosalem, szeregowy3 - plemięta, szeregowy4 - znowu kredka. Może najprościej będzie powoli sprowadzać się do najbardziej oczywistych i nie-wyróżniających-się modeli w formie prostego kapelusza żelaznego?

wtorek, 8 maja 2012

Woda

Szkło za drogie, z butelką chowasz się po namiotach, a wodę w czymś nosić trzeba. Zwłaszcza podczas wypraw pieszych, kiedy wodę wiadrem przenieść nie sposób. O średniowiecznych substytutach butelki.

Odnośnie bukłaków z tykwy nasuwają się podejrzenia czy surowiec z którego je wykonywano występował w Europie w XIV wieku. Tykwa pochodzi z rodziny dyniowatych, co wskazywałoby na amerykańskie bądź afrykańskie pochodzenie. I słusznie, wywodzi się z afryki. Jednak uprawiano tykwę w Europie już we wczesnym średniowieczu, o czym świadczy zapis w poemacie Walahfrida Strabo, Niemieckiego mnicha żyjącego w 1. poł. IXw. Pozostaje kwestia czy stosowano je już wówczas jako bukłaki czy tej funkcji doczekały się z czasem. W swoim dziele wspomina że z tykw można robić różnego rodzaju naczynia. Tak więc znane było zastosowanie tykwy jako naczynia. Z pewnością tykwa znana była w basenie Morza Śródziemnego a jej użycie upowszechniło się wraz z epoką krucjat. Jednak jej wykorzystanie w północnych regionach Europy (dajmy na to na wyspach brytyjskich) mija się z historyczną poprawnością. Przede wszystkim ze względu na klimat. Nie można wszystkiego uzasadniać obecnością szlaków handlowych.

Bez wątpienia znane były bukłaki skórzane. Zarówno te sztywne jak i miękkie. Miękkie szyto z koziej skóry. Podobno koza nie poci się skórą, a językiem. Ale pewności nie mam, nie sprawdzałem. Twarde zaś, ze skóry bydlęcej. Grubość stosowanej do bukłaków skóry nie jest jednolita. Znane są bukłaki ze skóry cieńszej jak 1mm, ale nie przekraczają zwykle grubości 3mm. Ma to sens, bowiem grubsza skóra chłonie więcej wosku. A co za tym idzie - więcej waży.
Szperaczom gmerającym w źródłach zapewne nasunął się problem wzorów skórzanych bukłaków. Zasadniczo dzielą się na okrągłe i beczułki. Przedstawienia okrągłych widać tak w pełnym średniowieczu jak i w późnym, z beczułkami gorzej. Beczułki datuje się co najmniej od ostatniej dekady XIVw*. Pojawienie się beczułek nie oznacza jednak wyjęcia z użycia bukłaków okrągłych. Funkcjonowały jeszcze długi czas. Na XIV wiek, którym zajmuje się projekt - sugeruje się jednak okrągłe.

Bukłaki ceramiczne pozostawiły po sobie z oczywistych względów najwięcej znalezisk. Jest niewiele okazów szkliwionych od środka, większość najpewniej zabezpieczano woskowaniem na gorąco. Pod kątem wypraw pieszych mają ten niezastąpiony plus, że można w nich nosić napoje o woltażu wyższym od piwa. Naczynia flaszowate mogące pełnić rolę bukłaków znane są już w czasach rzymskich. Były znane we wczesnym średniowieczu. Najczęściej przybierają one formę 2 "zespawanych" ze sobą misek z wylewką z boku i 2 lub więcej uszkami do montażu kosza. Rzadko bukłaki ceramiczne mają formę wyżej wspomnianej beczułki, jednak była taka znana i fakt ten należy nadmienić.

Dopiero w XV wieku wchodzą w użycie manierki (to jest zdaje się lepsze określenie) wykonane z cyny. I ta forma metalowych naczyń na wodę okazała się najbardziej praktyczna - odporna na stłuczenia, względnie lekka, z możliwością napraw (lutowania pęknięć) - i pewnie dla tego jest używana po dziś dzień. Z tym wyjątkiem że zmieniło się tworzywo - z cyny na stal nierdzewną bądź aluminium.

Korki do bukłaków najłatwiej struga się z miękkiego drewna. Przy umieszczaniu go w szyjce bukłaka ruchem obrotowym wytoczenie kulki czy ostruganie obłej wystającej końcówki nie jest dobrym rozwiązaniem. Zestruganie walca w deskę ułatwi przekręcanie korka. Mało tego, jest potwierdzone w źródłach.

Warto poruszyć temat pojemności bukłaka. Zbyt małe bukłaki wymagają częstego uzupełniania. Zbyt duże montażu na pasku (żeby nie wbijał się w bark) a nie na sznurku/rzemieniu. Z moich przemyśleń najbardziej optymalną pojemnością jest 1-1,2l.
Trzeba przemyśleć też rozłożenie ciężaru. Bukłak to nie tylko naczynie, to też jego zawartość. To nie plastikowa butelka która nic nie kosztuje i wrzucona do plecaka wytrzyma wiele. Dlatego powinien być noszony na wierzchu, najsensowniej - pod pachą. Przy większych bukłakach wygodnie dla równowagi naprzeciw zawiesić broń boczną (o ile nosimy ją na pasie przez ramię).

O ile w różnych dziedzinach rekonstrukcji błędy pojawiają się bardzo często, o tyle w przypadku bukłaków jeśli już takowy jest, jest zrobiony co najmniej tak jak należy. Ot, takie pocieszne spostrzeżenie na koniec.

niedziela, 25 marca 2012

O świadomości rekonstrukcji

słowem wstępu, projekt nie umarł śmiercią naturalną, każdy potrzebuje czasem urlopu, nawet ja.

Ostatnio spotkałem się z teorią (jak mi się to nazwało) świadomości rekonstrukcji. Naszprycowaną przesadyzmem z serią twierdzeń "jak nie masz RT lnu uprawianego na naturalnym nawozie tylko na sztucznym to jesteś takim samym mrokiem jak przeciętny rymcerz w zbrojnikach z brzeszczotów". To jedna z tych przesadzonych teorii. Rekonstrukcja taka pojmowana jako rekonstrukcja muzealna, tj. odwzorowanie czegoś w pełni nie jest możliwe. Nie jest możliwe jeśli trzymamy się takich szczegółów jak skład chemiczny gliny do wypału cegieł czy zawartość celulozy w drewnie z którego robimy tarczę. Warto zaznaczyć o co tu chodzi i gdzie jest granica między rozsądkiem a szaleństwem (która - jak sprecyzował James Jones w swojej powieści - jest tylko cienką czerwoną linią).

Generalnie rekonstrukcja, jeśli trzymać się definicji (na interesującym nas obszarze kultury materialnej), jest odwzorowaniem danego przedmiotu, obiektu kultury materialnej który miał miejsce w rekonstruowanej rzeczywistości i jest odtwarzany wg naszej wiedzy i możliwości. Więc, jeśli nie mamy zbytnio wpływu na skład chemiczny gleby na której uprawiamy len do wytkania odzieży, nie jesteśmy w stanie otrzymać takiej rekonstrukcji, jak ją niektórzy pojmują. Jesteśmy za to w stanie zrekonstruować znane w epoce techniki rzemieślnicze, produkty ich działalności, obiekty militarne na podstawie znalezisk/przedstawień/źródeł pisanych. Zarówno na płaszczyźnie rekonstrukcji samych przedmiotów (dzbany, hełmy), jak i ich cech (np. kolor odzieży), statystyki (ilość hełmów w stosunku do innych elementów uzbrojenia na podstawie ewidencji z epoki). Nie jesteśmy w stanie zapewnić przeciętnemu rekonstruktorowi hełmu z żelaza włóknistego, ale możemy zadbać o to żeby reprezentował on konkretny wzór zgodny z datowaniem postaci. Możemy też zadbać o to żeby wzór ten wyglądał przyzwoicie, tj. miał cechy morfologiczne zachowanych oryginałów, a nie spawanych artefaktów teatralnych z czasów PRL-u. Na pewnym etapie rozwoju możemy zadbać o to żeby wyprodukowanie tego hełmu odbywało się bez ingerencji współczesnych narzędzi, np. spawarki - na gorąco, przy użyciu ręcznych narzędzi; kapaliny wyciągane z 1 kawałka stają się powszechne w Rosji, dlaczego my mamy śmigać w spawakach?

Wracając do dokładności rekonstrukcji. Nie każdego stać na opłacenie wytopu żelaza dymarskiego. Jeszcze mniej rekonstruktorów stać na przerobienie tego na konkretne produkty. I tak niejeden rekon rycerza z 2. połowy XIVw. nazwie mnie zapewne szaleńcem jeśli powiem mu że jest mrokiem, bo nie ma hełmu wykutego z żelaza włóknistego (wytapianego w innej temperaturze jak dymarskie, chodzi o warstwowość), a ubrania ma szyte z fabrycznie tkanej wełny; podobnie - fabrycznie farbowanej. Tymczasem w rekonstrukcji Okresu wpływów rzymskich nie jest dużym problemem zrobić pełną rekonstrukcję inwentarza postaci tak jak należałoby to zrobić z definicji - nóż, umbo i grot włóczni z żelaza włóknistego, tarcza z dartych desek, tunika i spodnie z ręcznie tkanej wełny, ceramika robiona zgodnie ze znaną danej kulturze technologią. Problem w tym że nie nazwę go mrokiem. Nie nazwę, pod warunkiem że dąży do tego żeby jego postać była zrobiona poprawnie, zgodnie z jego możliwościami finansowymi, a nie zamyka się na tym co zrobił (niekoniecznie poprawnie) i jaki to on nie jest zajebisty. Nie nazwę też, pod warunkiem że nie usprawiedliwia się głupio tym, że ma inne priorytety w rekonstrukcji [promowanie kultury rycerskiej(WTF?!), walka, teatrzyki, szeroko pojęta "dobra zabawa"]. Wiedza problemem nie jest - dość materiałów da się wykopać w sieci. Problemem jest lenistwo i olewactwo. Problemem jest też istnienie ciekawszych rozwiązań, o których pisałem wcześniej (walka piesza w przyłbicach, unikalne znaleziska i przedstawienia, szukanie źródeł do kupionego sprzętu a nie sprzętu do znalezionych źródeł).

Rozwodząc się dalej nad problemem pojmowania rekonstrukcji, wróćmy do teorii "świadomości rekonstrukcji". Niewykonalnym jest aby każda jednostka, tj. człowiek będący (brzydko mówiąc) członkiem danego stowarzyszenia/bractwa/drużyny/roty był świadomy tego co rekonstruuje, tj. sam gmerał w źródłach, dochodził dlaczego coś wyglądało/odbywało się tak a nie inaczej, czy też dokumentował to co robi. Tacy też są potrzebni. Żeby zobrazować dlaczego, wyobraźmy sobie sytuację ich zapadnięcia się pod ziemię, zniknięcia. Na imprezy rekonstruktorskie zjeżdżają się sami archeolodzy/historycy/konserwatorzy zabytków/historycy sztuki. I nie piję tu do konkretnych przedstawicieli tychże profesji. Wyobraźmy sobie sytuację przeciętnej rozmowy przy ognisku takich kolegów po fachu "tak właśnie powiedział prof katedry archeologii Uniwersytetu miasta X Krzesimir Iksiński na swoim wykładzie z dnia 01 stycznia 2009 r....". Takie imprezy byłyby zwyczajnie nudne. Oczywiście to tylko takie wyobrażenie sytuacji. Tym nie mniej faktem niepodważalnym jest że tacy "świadomi" nie dostarczają rekruta do rekonstrukcji. Szeregowych rekonów też nam potrzeba. Cała filozofia polega na tym, żeby z miejsca wykrzewić u nich mroczne zapędy, nakierunkować im start. Dalej powinno pójść jak seria z kałasza.

Podsumowując, nie można stwierdzić, że rekonstrukcja historyczna jako taka nie istnieje/jest niewykonalna. Jest osiągalna, a nawet jest w zasięgu możliwości przeciętnego rekonstruktora. Nie jest ona bowiem stanem idealnym odwzorowania minionej rzeczywistości, a samym procesem dążenia do niej. Stan źródeł zmienia się - co roku wykopuje się nowe znaleziska, pojawiają się nowe prace. Czy więc dana rekonstrukcja X zrobiona w roku 1999 (zakładając że wówczas była pojmowana za precyzyjną i dokładną) będzie rekonstrukcją równie idealną co rekonstrukcja tego samego obiektu Y zrobionego dekadę później? Nie będzie. Nie będzie bowiem zmienią się stan badań, podejście, etc.

sobota, 21 stycznia 2012

Nóż - narzędzie elementarne

Każdy świeży rekonstruktor po pierwszych imprezach bez noża szybko uświadomi sobie, że nóż to narzędzie podstawowe, elementarne i jego posiadanie jest bardzo ważne.

Grunt to dobrać narzędzie odpowiednich rozmiarów. Za mały nóż nadaje się co najwyżej do drobnych prac, jako scyzoryk. Za dużym nożem z kolei niemożliwe jest wykonywanie drobnych, precyzyjnych, "scyzorykowych" prac. Dlatego bardzo ważne jest dobranie odpowiedniego rozmiaru ostrza. Z punktu widzenia praktyki najbardziej uniwersalnym i najlepszym na początek jest nóż o długości ostrza 150mm i szerokości 25mm. Dlaczego akurat taki? Tego rozmiaru noże okopowe nosiła pruska piechota podczas pierwszej wojny światowej. To żadne źródło, ale ma tylko zobrazować jakich rozmiarów nóż nadaje się niemal do wszystkiego. O ile duże i nieporęczne bagnety nadawały się jedynie do osadzenia na karabinie i pchnięć, opcjonalnie do rąbania drewna, o tyle Grabendolch (bo tak się ów nóż nazywał) nadawał się zarówno do walki wręcz w okopach jak i jako podręczny nóż ogólnego użytku. Kończąc wywód spoza barier chronologicznych potwierdzę tylko że noże podobnych rozmiarów ostrza także występowały w średniowieczu. Nie jest tu przepisem ten konkretny rozmiar, to jedynie sugestia jaki rozmiar noża jest najbardziej praktyczny i jakim warto się sugerować przy zakupach.

Zasadniczo oprawy noży dzieli się na trzpieniowe i okładzinowe. Przyjęto uważać że trzpieniowe są wczesne, a okładzinowe - późne. Ma to pewne przełożenie na źródła, ale nie jest to dobra teoria, bowiem znaleziska noży okładzinowych we wczesnym występują (Sowinki), podobnie jak w późnym - trzpieniowych (Plemięta). Obydwa rozwiązania są poprawne.
Ciężko stwierdzić jaki odsetek noży w epoce miał rękojeści z rogu/kości. Myślę że niewielki - to też jeden z wielu błędów rekonstrukcji epoki średniowiecza w jego poszczególnych okresach. Ogromna ilość noży w oprawach rogowych, w dodatku (o losie) surowych, nieobrobionych, wędruje między rękami rekonstruktorów. A jest kilka znalezisk opraw rogowych z wczesnego, które można rekonstruować. Np. cały zestaw oprawek z Wolina i kilka z Kołobrzegu, z tym że są to oprawki jedynie początku rękojeści, pozostała część chwytu oprawiona była w drewno. Właśnie, w drewno. Najprawdopodobniej to właśnie w drewno były oprawione setki znalezisk prostych noży z okładzinami trzpieniowymi. Drewno w ziemi rozkładało się w przeciągu co najwyżej kilku lat. Żelazna część zachowała się w ziemi aż do odkopania przez archeologa, a dalej jest interpretowana przez jakiegoś kowala niezaznajomionego ze źródłami w surowy kawałek rogu znaleziony w lesie. Brakuje tylko pochwy ze skóry dzika.

Wśród znalezisk noży występują też rozmaite kształty sztychów. Niektóre zaokrąglone względem prostego tylca, niektóre symetrycznie zaokrąglone w sztych, inne z podwiniętym sztychem, jeszcze inne - tępo ścięte. Ile różnych znalezisk, tyle wzorów. Najbardziej praktyczny jest oczywiście nóż zaopatrzony w sztych.

Co się zaś tyczy zasadniczej części noża, była ona zgrzewana. Zgrzewano żelazny grzbiet ze stalową wgrzewką na krawędzi tnącej. Wgrzewka była z dobrej jakości stali, grzbiet z przeciętnego żelaza. Działo się tak ze względu na ceny stali - żelazo wytapiane powszechnie z rudy darniowej było relatywnie tanie, stal oszczędzano. Wgrzewki miały kilka zasadniczych kształtów - litera V, jednostronnie dogrzana ze skosa, warstwowy przekładaniec, klin, etc. Można rozmyślać nad tym że technologia w XIV wieku była na tyle rozwinięta że nie było problemem wykuć taki nóż w całości ze stali, bez zgrzewania. Jednak masa znalezisk mówi co innego. Najwyraźniej nie tylko o oszczędność stali tu chodziło.

Wiadome jest że nie sposób wytępić z rekonstrukcji wszystkie noże wycięte z resora od malucha czy wykute z pręta zbrojeniowego. A co dopiero noże kupione w ikei/na rynku z wymienioną rękojeścią. Tak, to jest nadal używane wśród tych, którzy nazywają samych siebie "rekonstruktorami". A co dopiero doprowadzić do tego z sezonu na sezon. Grunt to odpowiednie ukierunkowanie, obranie właściwego celu. Nie jest tu argumentem że nóż kuty ze zwykłej stali kosztuje 40zł a nóż zgrzewany 80. To nadal cena przystępna za posiadanie czegoś, co ma choćby znamiona zgodności z przedmiotami będącymi w użytku w odtwarzanej w epoce. I ową namiastką zgodności nie jest już samo kucie, a zgrzewanie. A wypasem nie mosiężne zdobienia i okuta, tłoczona pochwa, ale technologia wykonania. I tego celu się trzymajmy, przynajmniej w perspektywie na przyszłość.