sobota, 29 listopada 2014

Powinności wojskowe chłopów, rozbicie dzielnicowe - cz. 1


Wbrew pozorom i obiegowej opinii chłopi nie byli całkowicie uwolnieni od ciężarów wojskowych. Ponadto stwierdzić można, iż ze względu na różnorodność i ilość powinności wojskowych to właśnie oni ponosili główny ciężar obrony kraju. Geneza powinności wojskowych chłopstwa wynikała jeszcze z czasów panowania prawa książęcego. Prawo to nie było kodyfikowane, ale dzięki późniejszym immunitetom i przywilejom w których było znoszone, można prześledzić pewne tendencje, które w nim obowiązywały. Równie ciekawe i ważne dla omawianej sprawy były dokumenty związane z lokacjami na prawie niemieckim. To właśnie w nich znoszono dawne prawa – często nie wszystkie, a także nadawano nowe. W przypadku nie posiadania przez wieś dokumentu – braku lokacji, poddani z tej osady musieli stosować się do prawa zwyczajowego panującego wcześniej na danym terenie. W zasadzie można przyjąć iż w XIII wieku każdy chłop był zobowiązany do służby wojskowej na rzecz swojego pana. Na wyprawę, każdy miał stawić się uzbrojony, wyposażony własnym sumptem i służyć w niej na własny koszt. Mimo to trudno jednak przypuszczać by każdego mieszkańca wsi stać było na odpowiednie uzbrojenie i wyposażenie. Być może, podobnie jak w czasach Warneńczyka, na wyprawienie jednego zbrojnego składało się kilka zagród chłopskich.

Początkowo zbrojni wywodzący się ze wsi służyli we wszystkich wyprawach, również tych poza granice kraju, lecz wraz z upowszechnieniem się prawa niemieckiego i powiązanych z nim immunitetów, rola chłopów w tych wojnach malała. Mimo to niejednokrotnie zdarzało się, że władca w dokumentach wyłączał z ulg obowiązek wyprawy – wtedy mieszkańcy danej osady czy ziemi objętej danym przywilejem dalej musieli służyć we wszystkich wyprawach tak obronnych jaki i zaczepnych, na terenie księstwa a także poza nim.

Innym wyjątkiem, bardzo swoją drogą ciekawym, były regulacje w których udział w wyprawie uzależniano od tego z kim przychodziło walczyć. Zwolnienia z udziału w wojnie w wielu wypadkach mogły nie dotyczyć walki przeciwko poganom. Wydaje się to logiczne jeśli weźmiemy pod uwagę częstotliwość i skalę najazdów Litwinów, Prusów i Jaćwingów pustoszących ziemie podległe Polskim książętom.

Wystawiający dokument władca często zastrzegał, iż zwolnienia nie dotyczyły wojny obronnej jako takiej. Zdarzało się, że ograniczano tą powinność w większym stopniu, wyznaczając w dokumencie, której części władztwa mieli mieszkańcy wsi bronić, przy czym była to najczęściej ziemia na której dana wieś leżała. Dobra kościelne były często zwalniane z obowiązków wojskowych, innych niż wojna obronna. Mimo zabiegów o uchylenie i tych powinności, ze swoich dóbr duchowni musieli dostarczyć żołnierzy na zasadach określonych w dokumentach, bądź regulowanych zwyczajowo. Czasami na udział w wojnie wymagana była zgoda właściciela wsi lub specjalny dokument władcy powołujący poddanych pod broń.

Innym rodzajem walki z bronią w ręku w jakiej brali udział chłopi był obowiązek pogoni. Jak sama nazwa wskazuje polegał on na pościgu i wyłapywaniu rozbitego przeciwnika. Ta powinność była również często poddawana ograniczeniom, gdyż dotyczyła najczęściej tylko przyległych do wsi terenów. Co wydaje się zrozumiałe, gdyż nikt lepiej nie znał miejsc gdzie wróg mógł się ukryć lub dróg którymi mógł się wycofywać niż lokalna ludność. Wypełnianie tego ciężaru nie było służbą w oddziałach dowodzonych przez władcę, ale nie można odmówić jej charakteru wojskowego, wszak prowadziło do starcia z przeciwnikiem, który uciekał w większych lub mniejszych grupach.

Odmiennym rodzajem służby wojskowej chłopów z bronią w ręku była powinność stróży. Była to powinność polegająca na odbywaniu służby w pobliskim grodzie lub zamku, który wyznaczeni ludzie mieli strzec. Szczególne znaczenie wypełnianie tej powinności miało w czasie wojny, gdy wojska wyruszały na expeditio, ale mimo to w czasie pokoju również była potrzebna. O stróży wspominał autor kroniki wielkopolskiej, tymi słowami „„Czemu dla małej zdobyczy gardzicie większą? Oto bowiem grodu Zbąszynia trzech tylko mężów strzeże, czekając na innych, którzy przyjdą na stróżę do grodu” Usłyszawszy to rabusie i poszedłszy jakby w celu odbywania stróży grodowej, takim podstępem wkroczyli do grodu i zajęli go”. Obowiązek ten był o tyle istotny, że grody stanowiły o sile obronnej kraju. Takich punktów umocnionych zaopatrzeni w broń i zapasy chłopi mogli długo bronić. Pełniących obowiązek w grodzie inni chłopi zmieniali co jakiś czas. Mimo że zdarzały się zwolnienia władcy z tej powinności, to często zastrzegano w dokumencie, że nie dotyczyło to sytuacji gdy na kraj najechał nieprzyjaciel lub wymarszu własnych wojsk.

Stróżę pełniono również przy bronach, które były niewielkimi umocnieniami położonymi przy traktach prowadzących w głąb kraju na terenie przygranicznym. Pobierano przy nich również cło o nazwie brona. Tych przejść granicznych, a czasami również grodów, strzegła odrębna kategoria ludności chłopskiej zwanej stróżami. Zachodziły pewne podobieństwa między tą kategorią ludności a rycerstwem. Podobnie jak ci ostatni, byli oni zwolnieni z danin, ale zobowiązani byli do ponoszenia wszelkich ciężarów wojskowych. Ludność ta podczas pokoju zajmowała się rolnictwem, co odróżniało ich od warstwy feudałów, gdyż rolę uprawiali sami. Nie byli przy tym właścicielami wsi i ziemi na której pracowali. Dlatego wydaje się iż większe podobieństwo zachodziło pomiędzy nimi a ludnością wsi służebnych. Z tą różnicą, że ich służebnością była służba wojskowa, a nie obowiązek produkcji i dostarczaniu władcy czy jego grodom pewnych dóbr.

Chyba najstarszą wzmianką o rycerstwie grodowym, a raczej ludności pospolitej służącej na grodzie, można odnaleźć w kronice Thietmara. Aż trzykrotnie wymieniał on wietników miśnieńskich. Byli to ludzie mieszkający na podgrodziu, którzy w czasie zagrożenia mieli bronić umocnień. Gdy w 1015 roku Mieszko łupił okolicę i atakował gród „wietnicy, zwątpili w możności ocalenia i zostawiając prawie całą chudobę schronili się do warowni leżącej w górnej części grodu”. Jak wiadomo wymieniona warownia zwana castellum superius była wewnętrznym umocnieniem położonym wyżej niż inne i stanowiła schronienie do którego dostęp miała wyłącznie załoga grodu. Zatem wietnicy, którzy mieli tam wstęp, musieli stanowić część tej załogi.

W kronice Galla Anonima zachowała się wzmianka o wojowniku, który uratował życie władcy. Kronikarz całe zajście opisywał tymi słowami „pewien wszak prosty żołnierz*, choć nie ze szlachetnego rodu, szlachetnie pośpieszył mu z pomocą, gdy już miał zginąć, co następnie Kazimierz hojnie mu odpłacił, bo i miasto mu nadał, i co do godności wyniósł go między najdostojniejsze rycerstwo”. Trudno byłoby przypuszczać by osobę pochodzenia rycerskiego książę wyniósł do stanu z którego ta pochodziła, czemu i tak kronikarz zaprzeczył pisząc „pewien wszak prosty żołnierz, choć nie ze szlachetnego rodu”. Niewątpliwie więc mamy w tym wypadku do czynienia z przedstawicielem nizin społecznych,który brał udział w wojnie.

W dokumencie Henryka Brodatego wydanego dla Trzebnicy w roku 1224 występują ludzie określeni jako milites pogrodschi. Początkowo twierdzono iż byli oni rycerzami posiadającymi wsie i zamieszkujący tereny nieopodal grodu którego mieli bronić. Wydaje się jednak, że gdyby w rzeczywistości przynależeli do warstwy rycerskiej to władca nie dysponował by nimi z tak dużą dowolnością z jaką czynił to później. Książę nadając wsie zamieszkałych przez owych milites pogrodschi nie dokonywał z nimi żadnych zamian i transakcji, jak miało to miejsce w innych przypadkach. W związku z tym wydaje się iż należy ich zakwalifikować do ludności pospolitej, trudno jednak stwierdzić czy wolnej osobiści czy nie. Dokładne określenie ich statusu utrudnia również fakt iż w późniejszych czasach część z nich została zdegradowana do roli chłopów, a część dostała się do stanu szlacheckiego. Zdarzało się również, że pozostawali zawieszeni między stanami, zachowując mocniejszą pozycję niż chłopi, ale mimo to nie mogąc dostać się do stanu rycerskiego.

W roku 1271 Bolesław Pobożny nadał Jakubowi, Andrzejowi i Albertowi w dziedziczne posiadanie wieś Kamieniec. Nadanie różni się od innych tym że odbiorcy dokumentu zwani byli w nim nie miles, a ministrales. Zdaje się to sugerować iż dziedzice tej wsi nie byli szlachetnego pochodzenia. Na pewno byli w jakiś sposób związani z wojewodą Gnieźnieńskim na prośbę którego wystawiono dokument. Za pospolitym pochodzeniem Jakuba, Andrzeja i Alberta może również przemawiać fakt, że jeszcze w XVII wieku ich potomkowie posiadali niezależną pozycję, a w dokumentach zwani byli „mieszczanami ze wsi Kamieniec”.
________________________________
*W wydanym tłumaczeniu kroniki użyto termin „rycerz”, mimo to w tym wypadku dla jasności należy użyć słowa żołnierz lub zbrojny ew. nie tłumaczyć i pozostawić milles. 

środa, 19 listopada 2014

[Recenzja] Michel Pastoureau - Niebieski. Historia koloru

Jakiś czas temu wpadła mi w ręce dość ciekawa książka, także z uwagi na krytykę koloru niebieskiego, którą wcześniej podjąłem. Okazuje się, że prof. Pastoureau w treści danej książki dowodzi wielu kwestii, które poruszyłem wcześniej: niebieski był drogi, reglamentowany, skomplikowany w produkcji, etc.

Pastoureau porusza także kilka kwestii, których nie zgłębiłem dotychczas i chciałbym się nimi podzielić.
Inną książkę tego autora recenzowała już Owka.

Europejczycy do XII wieku nie widzieli lub nie potrafili nazwać koloru niebieskiego. Taką tezę przedkłada Pastoureau. Do XII w. Wyróżnia sie 3 zasadnicze kolory: czerń, biel i czerwień, które są w jakiś sposób nacechowane symbolicznie. Do tego dochodzą w XIII wieku żółć i zieleń. Nazwy tych pierwszych mają przydzielone znaczenie symboliczne jeszcze od starożytności. I to właśnie ich symbolika przekłada się na ich zastosowanie w zdobnictwie, malarstwie a także farbiarstwie. Kluczem do zrozumienia dobierania danych barw jest myślenie ludzi nadanym etapie rozwoju cywilizacji. Na etapie średniowiecza góruje tu symbolika barw.

Urzet a indygo. Epoka jeansów a epoka nogawic.
Powinniśmy nauczyć się, że obecne myślenie na temat niebieskiego i jego wszystkie skojarzenia i konotacje wynikają z dziedzictwa epoki nowożytnej, zaś w kontekście samego ubioru - XIX i XX w. To czasy odkrycia i wprowadzenia do produkcji błękitu pruskiego - sztucznego barwnika, który zrewolucjonizował farbowanie na niebiesko i radykalnie obniżył jego cenę i - przede wszystkim - uniezależnił jego produkcję od importów indygo zza morza. Pamiętajmy że w pewnym momencie indygo wyparło urzet i mimo kilku prób reaktywacji jego upraw, ostatecznie uprawa urzetu zakończyła się fiaskiem.
W kwestii urzetu prof. Pastoreau także zajmuje stanowisko. Na handlu pastelem (zmielonymi liśćmi urzetu sprasowanymi w kostki) niektóre miasta zbiły fortunę; nie znaczy to jednak, że farbowały masowo, ale raczej jakościowo. Tym bardziej, że autor wspomina o odbiorcy produktów - był to głównie dwór. Autor nie podaje cen urzetu, ale odsyła do tych treści. Wystarczy wspomnieć, że istniał wyspecjalizowany zawód zajmujący się farbowaniem na niebiesko, któremu zakazywano farbowania na czerwono (i odwrotnie), a łamanie tego typu przepisów związane było z poważnymi sankcjami.

W ogólnym zarysie, osoba, która przeczytała niniejszą książkę może przyjąć, że niebieski był popularny, jeśli tyle o nim piszą. I po części należy przyznać czytelnikowi rację. W kontekście epoki nowożytnej, ma się rozumieć. Od wprowadzenia indygo do produkcji tkanin niebieskich. To właśnie import indygo, którym farbuje się na niebiesko łatwiej, bardziej równomiernie i efektywnie, dokonał pierwszej rewolucji w farbowaniu na ten kolor. Wcześniejsze praktyki związane z obróbką urzetu były zdecydowanie bardziej skomplikowane, co ponownie dowodzi, że musiał zajmować się tym fachowiec.

Książka oczywiście nie jest pozbawiona mankamentów. Ale gdzie ich nie ma? Moim zdaniem, autor kładzie zbyt duży nacisk na symbolikę kolorów, co bardzo łatwo usprawiedliwić faktem, że Pastoureau to specjalista w zakresie mediewistyki i nauki o symbolach. Jednak nie wykluczam, że jest to swojego rodzaju przełom w odkryciu pewnego pola myślenia ludzi średniowiecza, "ugryzienie kanapki z drugiej strony". Pastoureau wspomina oczywiście o tym, że starożytni Celtowie umieli farbować na niebiesko. Jednak jak dobrze wiemy - nie ma bezpośredniej ciągłości kulturowej między nami a starożytnymi Celtami. Z tego też zręcznie wyprowadza, poprzez renesans karoliński, XII i XIII wiek aż po reformację, która zmieniła wiele. Jako ciekawostkę wspomnę, że ciekawym doświadczeniem byłoby przeczytać książkę drugi raz, wspak. Z naciskiem, na to, co miało miejsce w historii kulturowej koloru niebieskiego między średniowieczem a dniem dzisiejszym.

Z punktu widzenia rekonstrukcji.... polecam na półkę przede wszystkim każdemu domorosłemu farbiarzowi.

piątek, 31 października 2014

Przeprowadzka

Już wkrótce zapraszamy pod nowym adresem:

http://www.projekt-volk.pl/

Trwa budowa strony.

poniedziałek, 27 października 2014

Mons Silentii

Ludzie mają różne pomysły co zrobić w październikowy weekend. Można oczywiście rozwodzić się nad różnymi przykładami, o ile jest na to miejsce i czas. Dla nas zupełnie normalne jest przebrać się za włóczęgów, zebrać ekipę wyprawową i pohasać po skałach.

Ślęża ma całkiem dużą wysokość względną (ponad 500m) , nie jest to pagórek, choć wyrasta z niemal całkiem płaskiego przedgórza sudeckiego. Było kilka zdecydowanie stromych odcinków. Zdjęcia nie są w stanie tego oddać. Specyficzne podłoże dość boleśnie ale skutecznie uczy używać replik obuwia.

Jako prowiant zabraliśmy głównie suszone mięso, jabłka i orzechy, chleb żytni domowego wypieku, jajka na twardo, ser bawoli w ziołach, ser wędzony.

Ruszyliśmy w składzie pięcioosobowym. Wyprawa nastawiona na dwudniowy marsz z Sobótki do Kątów Wrocławskich. Byliśmy nastawieni na Dolinę Bystrzycy i zdobycie Ślęży. Udało się tylko to drugie. Po nocnym schodzeniu z góry mieliśmy dość, zatem Dolinę Bystrzycy odkładamy na kiedyś.

Z osobistych doświadczeń podzielę się kilkoma. Po pierwsze: redukujcie ilość szpeju na szlaku, albowiem nigdy nie wiecie ile nadbagażu dostaniecie w sytuacji awaryjnej. Po drugie - pojedyncza podeszwa w butach nie wróży odcisków po marszu przez kamienistą drogę, ale to kwestia indywidualna. Po trzecie - krajka kapitalnie sprawdza się jako pas nośny do ceramicznego bukłaka. Po czwarte - przygotowanie kondycyjne to dobry pomysł. Po piąte - przemyślany prowiant nie przekroczy wagowo 0,5kg na 2 dni, jeśli pozbawić go wody.

Łącznie zrealizowaliśmy ok 23km trasy dzielone noclegiem "na krzakach". W poziomie. Ciężko powiedzieć ile w pionie. Trasa nie należała do najłatwiejszych, choć sprawę znacznie ułatwia doświadczenie.






piątek, 26 września 2014

O łączeniu standardów

Od pewnego czasu obserwuję w otoczeniu pomysły łączenia 2 standardów lnu. Mam tu na myśli przeszywki, w których ręcznie tkana jest tylko wierzchnia warstwa, w lepszym wypadku - wierzchnia skrajna i spodnia skrajna; wewnętrzne warstwy pozostają tkane fabrycznie. Chciałbym dziś rozważyć sens takiego rozwiązania.

Po pierwsze. Czym różni się na pierwszy rzut oka ręcznie tkany len od fabrycznego? Myślę że nawet dla wprawionego oka obserwującego z odległości 2 metrów - niczym. Można oczywiście debatować o siermiężności, dobiciu wątku, specyfice krawędzi (ale jak, jeśli są obszyte), et cetera. Zatem w jakim celu pojawiła się taka koncepcja?

Po drugie. Dlaczego chcemy pokrywać przeszywki ręcznie tkanym lnem? Miałoby to sens, jeśli pokrywałoby się je np. aksamitem jedwabnym (Charles VI, Malatesta), otrzymując w ten sposób wyrób luksusowy, ładny. Do czego w tym kontekście prowadzi zastosowanie ręcznie tkanego lnu jako jedynie wierzchnią warstwę? W ciemny zaułek.

Po trzecie. Jeśli już używamy samodziałów, to robimy to dla siebie, dla własnej świadomości jakkolwiek rozumianej "koszerności" wyrobu. A na ile wyrób będzie w naszej świadomości prawilnym jeśli zdajemy sobie sprawę z wsadu? Czy nie oszukujemy wtedy samych siebie?

Po czwarte. Łączenie maszynowo tkanego lnu z samodziałem, podobnie jak używanie współczesnej apreturowanej nici do jego szycia, to podobny mankament jak dokładne szlifowanie zespawanej blachy lub tulejki włóczni, żeby zakryć spaw, którego koniec-końców i tak jesteśmy świadomi. To jak stroje szyte maszynowo z ręcznym wykończeniem. Podobnym przykładem jest użytkowanie ceramiki z cepelii, tłumacząc sobie że szkliwiona ceramika była, a wzory są na tyle proste że na pewno ktoś wpadł na nie w epoce. Można byłoby też przyrównać to do kolczugi stykowej z rękawami z nitowańca - bo rękawy nie są przykryte niczym innym. Na różnych gruntach ciężko znaleźć dobre porównanie z uwagi na różnorodność ich specyfiki.

W łączeniu standardów znaleźć też można kroplę egoizmu. W przypadku samodziałów z którymi mamy do czynienia, trzeba mieć świadomość że ich zasoby nie są niewyczerpalne. To zabytki, które kiedyś się skończą, albo będą tak okazjonalne, że trzeba będzie rozwinąć własne technologie żeby zaspokoić potrzeby rekonstrukcji. Takie technologie powoli powstają (pozdrawiam Rosamar), ale na pewno ciężko będzie zaspokoić rynek rekonstrukcji z 1, 2 a nawet i 10 źródeł. Jeszcze bardziej jak pewne jest to, że ceny lnianych tkanin rekonstruowanych od zera nie będą tak atrakcyjne jak dzisiaj dostępne samodziały. Może zapychać nimi szafy dopóki są dostępne? Spieszmy się kupować samodziały, tak szybko schodzą...

Do czego zmierzam? Na pewno nie do hejtowania obecnych posiadaczy podobnych rozwiązań, raczej do zapobieżenia podobnym w przyszłości. Wpis ten, jak wiele innych, jest propozycją: dawajcie, spróbujemy coś zmienić, a może zmienimy na lepsze. Z tego miejsca pozdrawiam obrażonych, którzy odebrali niektóre z wcześniejszych wpisów jako atak.

Na koniec dodam, że należy sobie zadać pytanie gdzie właściwie leży granica rekonstrukcji i czy na pewnym etapie nie należy sobie dać spokój. Oczywiście, należy. Każdy wyznacza sobie ten pułap sam. Jednak albo jeździmy BMW, albo Fiatem. Nie można wyjąć części z BMW i przełożyć tak poprostu do Fiata; w każdym razie na pewno Fiat nie stanie się przez to BMW.

poniedziałek, 4 sierpnia 2014

Cebulak w okularach?

Ciągle staramy się podciągać poziom rekonstrukcji poprawiając różne jego elementy. Jednak po macoszemu traktowana jest sprawa współczesnych okularów, które czasem są jedynym elementem psującym krajobraz na imprezie.
Oczywiście można powiedzieć: noś soczewki albo na czas imprezy zrezygnuj w ogóle z korekcji. Jednak są sytuacje gdy nie jest to możliwe. Co wtedy?

 

Wynalezienie okularów


Nie wiadomo dokładnie kiedy człowiek zauważył, że wypykłe szkło powiększa obraz widziany przez nie. Prawdopodobnie między rokiem 1000 a 1250 powstały prymitywne "kamienie do czytania". Angielski franciszkanin Roger Bacon (1220-1292), w swoim dziele "Opus Majus" (1286) zauważył, że litery są większe i wyraźniejsze, gdy się na nie patrzy przez szklaną półsferę. Jego eksperyment potwierdził teorię wypukłej soczewki, opisanej przez Alhazena (965-1038), arabskiego matematyka nazywanego "ojcem nowożytnej optyki".

Za datę wynalezienia okularów uznaje się rok 1286, przez rzemieślnika mieszkającego w Pizie. Data ta została ustalona na podstawie zapisu kazania wielkopostnego wygłoszonego w dominikańskim klasztorze Santa Maria Novella we Florencji, 23 lutego 1306 roku:

Nie minęło jeszcze dwadzieścia lat jak odkryto sztukę tworzenie okularów (Occhiale), dla dobrego widzenia, jedną z najlepszych i najważniejszych sztuk, którą ma świat.

Okulary te miały formę dwóch wypukłych soczewek zrobionych ze szkła lub kryształów kwarcu. Każda otoczona była obręczą zakończoną uchwytem (czyli tak jak wyglądają klasyczne lupy). Końce uchwytów były nitowane razem - tak aby można je było zacisnąć na nosie lub przytrzymać ręką od góry.

Pierwszym dużym centrum optycznym była Wenecja, gdzie w 1284 roku został utworzony cech (gildia) rzemieślników obrabiających kryształy ("cristalleri"). W kwietniu 1300 roku, jeden z pierwszych statutów cechowych, wprowadza pojęcie "dyski dla oczu" ("roidi da ogli" lub "vetri da occhi"). Ten sam statut zabrania tworzenia oraz handlu przedmiotami szklanymi mającymi udawać kryształy kwarcowe. Dodatkowy przepis wprowadzony w kolejnym roku dopuszczał produkcję i sprzedaż "szkieł do czytania" ("vitreos ab oculis ad legendum"), pod warunkiem złożenia przysięgi, że będą oznaczone jako okulary ze szklanymi soczewkami. Może to oznaczać, że już wtedy wykształcił się podział na tanie, popularne szklane soczewki oraz drogie, wykonane z kryształów. W 1321 roku senat Wenecji wprowadził cło eksportowe (5%), co wskazuje, że skala eksportu była już wtedy znacząca.



(Tommaso da Modena, 1351-1352, freski w klasztorze San Nicolo w Treviso, Włochy)


(Konrad von Soest, 1403, okulary Apostoła w ołtarzu kościoła Bad Wildungen, Niemcy)

Do połowy XV wieku nie ma wiarygodnych wzmianek o okularach do dali, wszystkie okulary służyły do czytania i ogólnie do poprawy wzroku dla dalekowidzów.

 

Ceny

 

Pierwszy udokumentowany zapis dotyczący cen okularów pojawił się już w 1306 roku! Para okularów wraz z pokrowcem (“occulis de vitro cum capsula”) kosztowały 6 bolońskich szylingów (“soldi”), na podstawie rachunków dominikańskich inkwizytorów przedstawionych biskupowi Bolonii (“Collectoriae”, vol. 133 f. 133v).
Dla porównania mamy informację, że w tym samym roku szklarz z Murano (okolice Wenecji) zarabiał wtedy 7.5 szylinga dziennie. Czyli już w pierwszym wieku od wynalezienia, okulary nie były towarem luksusowym i były dostępne dla rzemieślników a nawet zwykłych robotników.

Dla kontrastu mamy wzmiankę o dużo droższych okularach będących częścią majątku zmarłego w 1364 roku biskupa Orvieto, Giovanniego di Magnavia. Pozłacane miedziane okulary z kryształowymi soczewkami z pokrowcem (“unum occhiale de scristallo incatastatum in ramine deaurato, habet casam”) oraz również kryształowe ale z oprawkami z czarnej kości (“unum occhiale de cristallo cum casa incatastatum in osse nigro”). Wycenione na półtora złotego florena (czyli jakieś 100 szylingów).

W 1385, zakonnice z klasztoru Santa Maria del Fiore, zapłaciły 8 szylingów za 4 pary szkieł do okularów, a w 1402 - 16 szylingów za parę okularów oraz za wymianę szkieł w innych (bez informacji o materiale oprawek i rodzaju soczewek). Jest to pierwsza wzmianka o kobietach używających okularów.

Podobnych wzmianek, zawierających mniej dokładnych danych, ale pokazujących popularyzację okularów jest sporo. W 1318 roku syn notariusza, z powodu zaawansowanego wieku, potrzebował swoich okularów by potwierdzić autentyczność dokumentu sporządzonego przez jego zmarłego ojca. A w 1329 notariusz z Bibbieny wracając z Florencji został obrabowany, między innymi z okularów.

Ale wróćmy do handlu okularami.

Najwcześniejsza wzmianka o okularach w Anglii pochodzi z 1326 roku i znowu jest to pośmiertny spis majątku biskupa, Waltera de Stapeldon. Są to okulary z dwoma soczewkami warte 2 szylingi (“unum spectaculum cum duplici, precii ijs”), ale również lustro warte jednego pensa (“unum speculum, preci jd”), 3 kryształy berylu, jeden duży i dwa małe (“unum berillum grossum, precci xijd and ij berelli (sic) minores, precii ijs”), warte po jednym szylingu każdy. Dla porównania dniówka cieśli wynosiła wtedy trochę ponad 3 pensy (a w Londynie zarobki były o około połowę wyższe). Wysoka cena tych okularów jest spójna z wyżej opisanymi okularami biskupów włoskich - prawdopodobinie miały kryształowe soczewki i były złocone.
Zapisy portowe wskazują, że w 1384 roku w ciągu tylko 3 miesięcy (od lipca do września) do Londynu zaimportowano 1152  par okularów na nie-angielskich statkach. Analogicznie w maju i czerwcu 1390 roku: 764 pary oraz w kwietniu i maju 1391: 4104 par. Oprócz tego importowano duże ilości szkła oraz kryształów, które mogłyby być oszlifowane w soczewki. Te dane nie są oczywiście kompletne i dodatkowo trzeba doliczyć przemyt, które był przecież od zawsze. Tym bardziej zadziwiające jest duże zapotrzebowanie na towar wynaleziony ledwo sto lat wcześniej, przez kraj, z dużo słabszą ekonomią niż w średniowiecznych włoskich miastach.

Co ciekawe angielska literatura praktycznie milczy na temat okularów. Jedyny zapis pochodzi z około 1395 roku i jest autorstwa Geoffreya Choucera: “Pourte a spectacle is as thynketh me Thurgh which he may his verray freendes se”. Co może wskazywać, że artystów nie obchodziły, bo były tak powszechne na angielskich nosach.

W 1415 roku właściciel sklepu z pasmanterią (“merciaio”), Lapino di Lapino kupił od innego sklepikarza, Franciesco di Bonachorso (obaj z Florencji):
- 6 dużych weneckich luster - 17 szylingów (34 szylingów za tuzin)
- 6 weneckich luster - 12 szylingów (26 szylingów za tuzin)
- 6 małych weneckich luster - 8 szylingów 6 denarów (17 szylingów za tuzin)
- 6 par okularów z drewnianymi oprawkami - 4 szylingi (8 szylingów za tuzin)
- 6 par okularów z bukszpanowymi oprawkami - 9 szylingów (18 szylingów za tuzin)
- 6 par okularów z kostnymi oprawkami - 22 szylingi (44 szylingi za tuzin)
- 25 szklanych nieoszlifowanych soczewek - 8 szylingów (32 szylingów za setkę)

Co daje zabójczą cenę 2/3 szylinga za drewniane okulary (lub 1 i 1/3 za bukszpanowe), co prawda w hurcie u producenta.
Dla porównania w tym samym roku we Florencji średnia dniówka wykwalifikowanego robotnika budowlanego wynosiła 17.9 szylinga, a niewykwalifikowanego - 10.7 szylinga. Jak widać obaj mogliby sobie pozwolić na taki zakup.

Niestety nie ma zbyt za bardzo danych co do cen okularów eksportowanych z włoskich miast do innych krajów Europy w XIV wieku. Są za to dane z końcówki XV wieku.

W 1484 roku kupiec Tornaquinci sprzedał 1084 pary okularów: 227 par w Skopje (obecna stolica Macedonii) za 454 tureckich lir (“aspers”), oraz w 3 transakcjach w Andrianopolu, odpowiednio: 172 pary za 268 lir, 525 par za 892 lir i 160 par za 268 lir. Przy ówczesnym kursie 48 lir za jednego złotego florena florenckiego, daje to cenę za parę wahającą się od 3.9 do 5 szylingów.
W tym samym roku, inny florencki kupiec, Taddeo di Tomaso, sprzedał 529 par okularów handlarzowi tkanin wełnianych, Bartolomeo di Piero di Simone Guanti, handlującemu w Brusie, wiodącym centrum handlu jedwabiem na południe od Konstantynopolu. Główna transakcja (523 par) opiewała na 61 florenów i 10 szylingów (2.35 szylinga za parę) i miesiąc później dodatkowe 6 par po 2.33 szylinga za parę. Do kosztów transakcji trzeba jeszcze doliczyć podatek florencki (1 floren i 19 szylingów) oraz koszt transportu z Florencji do Pizy (2 floreny i 1 szyling).

 

Cebulak w okularach? 


Wracając to tytułowego pytania: czy przysłowiowy cebulak mógł nosić okulary?
I tak i nie.
Przede wszystkim mylny jest pogląd, że Projekt Volk obejmuje rekonstrukcję wyłącznie biedaków, żebraków i obdartusów. Założyliśmy, że krąg zainteresowań ograniczamy do dolnych 50% społeczeństwa (pod względem majątkowym). Tym samym dopuszczamy odtwarzanie biedniejszej części mieszczan, np. partaczy (rzemieślników nie będących członkami cechu) lub nawet czeladników mniej bogatych cechów.

Po 40 roku życia u większości ludzi zaczyna pojawiać się nadwzroczność, czyli problematyczne jest widzenie z bliska. Dla rzemieślnika oznaczało by to koniec pracy zawodowej. W tej chwili wchodzimy na grząski grunt gdybologii… Czy pod groźbą utraty źródła utrzymania nabyłby okulary (na które jak mówią źródła, mógłby sobie pozwolić)?

Myślę, że tak. I pogląd ten podzielają historycy dogłębnie badający ten temat.
Nawet jeśli uwzględnimy, że powyższe ceny dotyczą Włoch, ojczyzny przemysłu optycznego.

A jak kogoś razi ostre słońce…

(NLR Germ. F.v. XIV.1. Das Schachzabelbuch, 1350-1399, Stein am Rhein, Szwajcaria)

Źródła:
Vincent Ilardi - “Renaissance Vision from Spectacles to Telescopes”
http://www.antiquespectacles.com

wtorek, 17 czerwca 2014

Jak żołnierz, to kamasze - muß sein?

Utarła się od dłuższego czasu w rekonstrukcji pewna norma, pewien trend nakazujący myśleć, że jeśli odtwarza się postać zbrojną, potrzebne są buty wysokie lub półwysokie. Bo jak żołnierz to i kamasze. Oczywiście nie jest to coś, co dotyczy wszystkich bez wyjątku, ale nieprzemyślane wybory powielane wiele razy prowadzą do precedensu. A to Fehler* - westchnął Seler.

Jeśli żołnierz, tzn. piechota miejska (najczęściej praktykowany wariant żołnierza) - to wypadałoby sięgać do znalezisk miejskich, które jednoznacznie wskazują na przewagę obuwia niskiego. Odwołajmy się do konkretów. Analizę typologiczną obuwia przeprowadzono w Kołobrzegu dla butów z 2.poł. XIII, XIV i XVw. Przedstawia się ona następująco:
740 przykładów obuwia niskiego (50%)
537 przykładów obuwia półwysokiego - cholewy nie wyższe jak długość podeszwy (37%)
197 przykładów obuwia z cholewami - cholewy wyższe jak długość podeszwy (13%)
Różnica nie jest tak znacząca jak w przypadku proporcji ceramiki szkliwionej do nieszkliwionej, ale daje do myślenia. Znacznie więcej znaleziono obuwia niskiego jak półwysokiego, zaś wysokie należy do rzadkości. Oczywiście, można spekulować nad udziałem obuwia wysokiego biorąc pod uwagę recykling, tj. przetwarzanie zużytych butów na inne obiekty skórzane, ale czy nie to samo mogło dotyczyć obuwia półwysokiego lub nawet niskiego? Myślę, że jak najbardziej.

Co jeszcze mówią nam źródła? Ano o cenach obuwia. Zachowały się 2 zapisy z 1363r z Jawora o cenie trzewików i butów z cholewami. Trzewiki kosztowały wówczas 6 groszy, buty z cholewami - 18 groszy. Z uwagi na położenie geograficzne miasta Jawor, najprawdopodobniej mowa o groszach praskich. Dość jasne wydaje się więc, że za cenę butów z cholewami można było kupić 3 pary trzewików. Ma to znaczenie wobec ścieralności podeszw i faktu środku lokomocji, z którego korzystała piechota, tj. własnych nóg.

Przejrzyjmy się nieco ikonografii. Szeregowi żołnierze (szeregowość oparta na minimalnej ilości uzbrojenia), 1250-1400:



Oczywiście przedstawienia piechoty w wyższych butach także występują, jednak nieporówywalnie rzadziej. Warto byłoby zrobić zestawienie tej tendencji w późniejszych epokach. Z pobieżnego przeglądu przedstawień landsknechtów wynika, że buty były nawet nie tyle niskie co z odkrytym podbiciem stopy. To raczej kwestia mody, ale przekłada się na wygląd ogólny piechoty tamtej epoki. Pruskie wojska piesze XVII-XVIII w. używały z reguły niskich butów, później uzupełnionych wełnianymi opinaczami (których pozostałości w mundurach paradnych widać do dziś). Kamasze w formie zbliżonej do tych, które kulturowo kojarzą nam się z wojskiem, tj. buty z cholewami długości co najmniej równej długości podeszwy, ale nie przekraczającej "linii podwiązki" pod kolanem wchodzą w użycie na szerszą skalę dopiero w wieku XIX.

Nie wiązałbym więc kulturowo przyjętych butów wysokich z wojskiem na płaszczyźnie średniowiecza i jego rekonstrukcji.
______________________________
*Fehler - niem. błąd

Literatura:
Szwagrzyk J.A. - Pieniądz na ziemiach Polskich X-XX w.
Wywrot-Wyszkowska B. - Skórnictwo w lokacyjnym kołobrzegu XIII-XV w.

piątek, 16 maja 2014

Kiek in de Mark!


Kiek in de Mark mamy już za sobą. Czas na raport. Jak było? Zimno, mokro, bojowo, szaro-buro - słowem: kapitalnie. Impreza dla nas rekordowa pod kilkoma względami. Wymieniamy powoli fabryczne tkaniny i szwy na bardziej wiarygodne, zrobione ręcznie. Eliminujemy spawy na rzecz wyciągania materiału w warunkach kowalskich. Obserwujemy coraz większe nagromadzenie rekonstruktorów dolnej połówki drabiny społecznej w jednym miejscu. Miejscu z dala od oznak cywilizacji, gdzieś na zachodniopomorskich bagnach.


To co lubimy najbardziej to obozing. Obozing mamy 24 godziny na dobę i 24 godziny na dobę egzystujemy w historycznych warunkach. Zachowując ścisły post w stosunku do nieznanego w średniowieczu prowiantu, pod historycznymi namiotami, wykorzystując repliki narzędzi z epoki, etc.


Działania zbrojne rozpoczęliśmy w czwartek rano. Miały miejsce starcia grupowe 5vs5 na formule GTKL, z jedną zmianą - taktycznym wsparciem kuszy. Z nietypowych w środowisku zabawek przetestowaliśmy także godendag. Tutaj podziękowania dla Drzemika za zaangażowanie w tym temacie. Starcia odbywały się na terenie podmokłym, ale względnie równym.


W czwartek popołudniu - gra terenowa. Obejmowała przeprawy przez cieki wodne, kilkukilometrowy marsz zbrojnych. Wykorzystaliśmy taktycznie zwiadowców, zasieki, teren, akweny wodne, etc. Same starcie odbywało się na ograniczonym przez wodę terenie.


To co udało się najbardziej to fakt, że zebraliśmy w końcu w jednym miejscu pewną grupę przyzwoicie obszytych rekonstruktorów. O co chodzi? Przede wszystkim przez nagromadzenie tekstyliów ręcznie tkanych, głównie lnów. Stwierdziliśmy obecność takich co najmniej 1/3 osób na imprezie. Poza tym - nagromadzenie materiałów w naturalnych kolorach owcy lub farbowanych naturalnie bez wspomagaczy. Z tego miejsca podziękowania i pozdrowienia dla Rosamar i Owki za zaopatrzenie w filcowe czapki z runa prymitywnych owiec



Kolejna impreza projektowa - w sierpniu, na południu. Więcej informacji - wkrótce.

środa, 9 kwietnia 2014

AD 2014

tak, dla większości rekonstruktorów to jednak ta cieplejsza połowa roku jest tą aktywną wyjazdowo. W ramach przygotowań do sezonu, krótki wpis informacyjny.

U nas, póki co - spokojnie: kończymy rozpoczęte projekty, doszywamy, zaszywamy i łatamy, żeby było bjedniej (ale bez przesady), czyścimy sprzęt przed sezonem. Jak co roku w okresie okołowielkanocnym.

Poniżej wykaz ważniejszych imprez/operacji, na których pojawimy się w tym roku większym składem osobowym. Poza tym będzie oczywiście kilka pomniejszych wypraw, biwaków, spotkań, manewrów.


A wy, gdzie pojawicie się w tym sezonie?

sobota, 22 marca 2014

Cel - pal.

Jakiś czas temu zacząłem obserwować rozwój działalności kilku grup, których nazw nie przytoczę, bo nie zamierzam szydzić. Chciałbym jednak dziś dokonać demontażu zorientowania* tych grup; pewnych tendencji, które u tego typu grup zaczynam obserwować. Cała kwestia rozbija się o cel, na który rzeczone grupy są zorientowane.

We własnym otoczeniu nietrudno będzie zaobserwować grupy podobnie nastawione. A mowa o pewnym stopniu komercjalizacji tego, czym się zajmujemy. Pod tym względem, wszystkich rekonstruktorów w skali kraju, Europy, świata - można podzielić jedynie na 2 grupy. Na tych, którzy są zorientowani na siebie (rekonstruktorów) i na zewnątrz (turystów). Problemu nie ma w momencie kiedy ktoś w grupie, a najlepiej cała grupa - pilnuje zdrowego podziału między jednym a drugim końcem kija.

Przykładem pierwszym będzie grupa A. Początkowo jej działalność opierała się na bardzo mainstreamowych (lepsze słowo nie przychodzi mi tu do głowy) założeniach, choć we własnym zakresie wygląd grupy przedstawiał się grubo ponad średnią krajową. Mam tu na myśli głównie odwiedzanie imprez powszechnie znanych, typu "festiwal wikingów" czy "turniej rycerski". Mowa oczywiście o modelu imprezy, tj. impreza finansowana przez sponsora (instytucja państwowa/prywaciarz), z udziałem turystów i bannerami reklamowymi, z pokazami w stronę turystów i udziałem życia obozowego jako dodatkiem do całej reszty. Krótko mówiąc (i nie mam tu na celu urągania osobom, którym to odpowiada) - cyrk. Z czasem pojawiły się imprezy living history (LH), niestety na krótko, ale udział imprez o założeniach stricte rekonstruktorskich zaczął się zmniejszać na rzecz promowania rekonstrukcji w mediach, działalność rozrywkowo-oświeceniową itd. Obecnie działalność rekonstrukcyjna nie zanikła, miejmy nadzieję że choć tak pozostanie.

Przykładu B nie będzie.

Przykład C to grupa o podobnym okresie działalności. W "czasach heroicznych" jeździła tam, gdzie wszyscy, nie pojawiło się wiele jednostek, które chciały dalszego rozwoju. Od pewnego momentu jedyną imprezą, na którą jeździli, stał się Grunwald, a poza nim - w zasadzie cała działalność ograniczyła się do pokazów dla gawiedzi. Mówią - każdy robi to co lubi. Nikt pokazów nikomu zabronić nie może, ale pojawia się pytanie z tej samej półki, z której zadaje się PSWR - czy to jest rekonstrukcja? Zapytam zatem: czy to jest działalność oświatowa? Czy daje cokolwiek wykładanie gawiedzi teorii rekonstrukcji, jeśli każdym kolejnym razem idąc z tarczą na plecach przez miasto usłyszysz "zoba synek, rycerz idzie"? Pozostawiam do refleksji.

Jakby samo nasuwa się pytanie - co to ma do rzeczy? Przecież można robić dobrą rekonstrukcję i pogodzić to z udziałem w pokazach. Nie do końca. Zorientowanie na cel przekłada się tu na samą rekonstrukcję, choćby w postaci sprzętu, który używamy. Stawiając na efektowną, dynamiczną walkę - odciążamy blachy do kilkunastu kilogramów. Robiąc pokazy na bruku/asfalcie/betonie - podklejamy podeszwy gumą, albo (w lepszym wypadku) doszywamy dodatkowe warstwy skóry i ewentualnie ćwiekujemy je, choć na znaczny udział takich - archeologia nie wskazuje. Nawet robiąc wystawę muzealną - niekoniecznie dbamy o detale, a później łowcy mroku znajdują pasy sztukowane na aluminiowe nity, albo inne smaczki. A jeśli eksponujemy już artefakty, dobieramy te najrzadsze, najciekawsze dla oka przeciętnego odwiedzającego, a nie tłuczoną szarą ceramikę. Punkt widzenia zależy od punktu siedzenia, względnie od celu na który jesteśmy zorientowani.

Wracając do koncepcji organizacji grup warto zasugerować koncepcję dalekosiężnego planowania. Większość grup organizuje spotkania nazywane w rozmaity sposób (walne, wiec, etc.), nie zdając sobie sprawy, że planowanie sezonu przed sezonem to trochę mało. Oczywiście można się tym zadowolić, ale samo sporządzenie listy wydarzeń do zaliczenia w sezonie - nie wystarczy. Warto poruszyć politykę grupy wobec otoczenia, rozwój sprzętu, rozwój kierunków, skarg i życzeń, wyciąganie wniosków z sezonu minionego, etc. Wbrew przekonaniom niektórych, ma to duże znaczenie.

Osoby, które uważają że ktoś tu chce się wyspowiadać/wyżalić - są w błędzie. Chodzi o swojego rodzaju sformułowanie przestrogi, z której wyciągnięcie wniosków na przyszłość może pomóc. Nie jest celem niniejszego wpisu sformułowanie hejta w kierunku pokazów jako takich. Podobne zdanie zdają się przedstawiać koledzy z Poruszaka:
http://poruszak.blogspot.com/2013/10/kiebasiany-rycerz-herbu-buka.html
Z tego miejsca zapraszam do lektury.
_______________________________________
* Celowo piszę "zorientowania", bo "orientacja" przywoływałaby niewłaściwe skojarzenia.

poniedziałek, 27 stycznia 2014

Skąd wzięły się zapiętki w butach?

Trochę LH w praktyce, innymi słowy: bardzo śmierdzący początek roku 2014, lub the smell of medieval cobbler.
Ostatnia wyprawa przyniosła ze sobą dziurę w bucie. Przetarła się nie podeszwa, ale przyszwa w jej najbliższej okolicy - za piętą. Początkowo myślałem że to szew puścił, przeczyszczenie skóry z wgniecionego w nią piachu wykazało niestety coś innego.

Eksploatacja każdego historycznego obuwia, niezależnie od epoki, doprowadza je z czasem do przetarcia pewnych miejsc na podeszwie lub w jej bezpośrednim otoczeniu. Tak też wyszło u mnie, zresztą nie jest to pierwsza przetarta para butów.

Naprawę rozpocząłem od zmoczenia butów i wywrócenia ich spowrotem na lewą stronę. Nie było to szczególnie skomplikowane biorąc pod uwagę fakt, że podczas eksploatacji skóra rozluźniła się, zwłaszcza na przyszwie. Następnie ściągnąłem przetartą linię woskowaną dratwą. Użyłem cienkiej lnianej nawoskowanej dratwy, tak, by zmieścić szew w grubości przyszwy. Skóra jednak okazała się być tak przetarta, że dratwa tak czy inaczej nie schowała się w skórze. Cóż, szew nie wytrzyma zbyt długo...


Oczywiście ściągnięcie przetartego miejsca to nie koniec. Zużyte miejsce będzie przepuszczać wodę. Zasmołowanie szwu dziegciem co najwyżej przepuści dziegieć do środka i ubrudzi skarpetę/nogawicę. I przechodzimy do meritum - tj. skąd wzięły się zapiętki w obuwiu.

Oryginał, na którym się wzorowałem, zapiętka nie miał. Znaleziono 1 but, możliwe że drugi, nie zachowany, taki zapiętek miał. Otóż zapiętki, pierwotnie pełniły funkcję łat, podobnie jak zelówki i obcasy. Początkowo naszywano je na miejsca już uszkodzone, przetarte, z czasem szewcy doszli do wniosku że można takie łaty naszywać profilaktycznie. Dotyczy to także zapiętków.

Z mojego doświadczenia wynika, że przy montażu zapiętków najlepiej sprawdzają się szwy okrętkowe. Kształt zapiętka to szeroki trójkąt - tak jak wydatowane na 2.poł. XIII w. (datowanie zgodne z datowaniem zabytku buta). Po obszyciu zapiętka przyszedł czas na wywrócenie buta na prawą stronę. Skóra była jeszcze lekko wilgotna, więc obeszło się bez dodatkowego moczenia. Przy okazji pozbyłem się wgniecionego w skórę żwiru i trochę oczyściłem ją z nadmiaru dziegciu. Zauważyłem też przetarte obszary lica na podeszwie - mam już prognozę gdzie postawię kolejne łaty.

Wnikliwy obserwator zauważy, że buty nie mają otoka. Zgadza się. Oryginał też nie miał. Jak zatem zamierzam naszyć kolejne łaty? Czas pokaże, w każdym razie planuję naszywać je dokładnie tak jak naszyłem zapiętek - ślepym szwem (ang. blind stitch), przebijając się jedynie przez mizdrę. Łaty będą miały formę zelówki i obcasa, ale naszyję je od środka. Ale na to czas przyjdzie latem lub jesienią 2014.

Jak widać na zdjęciu z prawej, co zapowiadałem na początku tego posta - szew ściągający krawędzie przetartej dziury - wyszedł na wierzch. Niestety, przetrze się dość szybko, ale dalej blokuje dostęp wody do środka łata, tj. zapiętek. Solidne nakarmienie szczeliny dziegciem powinno wystarczyć.

Po lewej prognoza na najbliższe łatanie. Cała naprawa zajęła mi ok 20-30min. Użyte narzędzia: igła, szydło, dratwa, miska z wodą, wosk, dziegieć.