niedziela, 28 sierpnia 2011

Trudne barwniki: indygo, urzet i marzanna. Dlaczego nie?

Farbiarze wczesnośredniowieczni próbują farbować z użyciem rozmaitych elementów roślin. Czy jednak w epoce stosowano je wszystkie jako reagent farbiarski? Czy także eksperymentowano z rozmaitymi roślinami czy raczej znano powszechnie zestaw barwników, z których korzystano? Czy wiedzę farbiarską przekazywano z pokolenia na pokolenie, czy obarczona była cechową tajemnicą?

Jak narodziło się farbiarstwo w ogóle? Można tu spekulować i wysnuwać wiele teorii, najpewniej zaczęło się że ktoś ubrudził sobie ciuch jakimś owocem o intensywnych właściwościach farbiarskich (dajmy na to maliną czy jagodami), na ciuchu została czerwona/fioletowa plama. Plama się spodobała, więc postanowił sobie na taki kolor upie*dolić cały ciuch. I tak zaczęto farbować najpierw na sucho, potem na mokro, ale zimno, aż w końcu zaczęto gotować materiał w wywarze barwiącym. Przynajmniej taką kolejność sugeruje logika. Współczesny ruch rekonstruktorski daje nam wiele możliwości, wiele informacji wyciągniętych z pozycji naukowych nt. farbowania barwnikami pochodzenia naturalnego. Wiemy że orzechy włoskie farbują na zielono/brązowo lub prawie czarno, kora dębu na brązowo, pokrzywa na zielono, nawet dokopano się w toku poszukiwań do barwników dających niebieski i czerwony kolor. Pytanie zasadnicze - czy używano ich jako reagentów farbiarskich w epoce?

Istnieją pewne źródła poza XIV wiekiem świadczące o pozyskiwaniu niebieskiego barwnika z urzetu barwierskiego; czerwonego zaś z marzanny barwierskiej. Jak wspomniałem w jednym z wcześniejszych wpisów o tekstyliach, nie były to barwniki najłatwiejsze do uzyskania. Zwłaszcza niebieski, który wymagał procesu fermentacji wywaru barwiącego w odpowiedniej temperaturze. Urzet jednak zawiera bardzo małą ilość barwnika, więc nie mógł dawać efektu intensywnie niebieskiej wełny; co najwyżej błękit. Bardziej intensywnie niebieskie wełny i jedwabie mogły być uzyskane później, po sprowadzeniu indygowca barwierskiego do Europy. Indygowiec bowiem zawiera więcej barwnika niż urzet. Marzanna barwierska występowała dość powszechnie, jednak farbowanie tym reagentem (korzeniami marzany) wymaga ich zbioru, czyszczenia, zasuszenia. Przygotowania dostatecznej ilości korzeni do wywaru. Na większą skalę wymagało to uprawy marzanny. Średnio wyobrażam sobie poszukiwanie pojedynczych roślin do pozyskania wystarczającej ilości reagentu do otrzymania wywaru.

Innym problemem są 2 procesy których wielu domorosłych farbiarzy nawet nie bierze pod uwagę: "otwieracz" do włókna i utrwalacz barwnika. Tylko niektóre reagenty same w sobie zawierały utrwalacz, np. kora dębu. Podobnie niewiele jest reagentów na tyle intensywnych aby zabarwić włókno bez procesu przygotowawczego, jak łupiny orzecha włoskiego. Większość osób argumentujących za farbowaniem albo podaje że można było ubrudzić całą tunikę trawą czy jagodami, albo podaje tylko proces gotowania w wywarze z danego reagentu. Nie sądzę żeby przeciętny zjadacz chleba w średniowieczu był na tyle ogarnięty w dziedzinie alchemii aby przygotować te właśnie 2 procesy plus farbowanie. Co prawda samo moczenie tkaniny w roztworze ałunu nie wymaga specjalnej wiedzy, gorzej z pozyskaniem tego reagentu i wiedzą że związek ten utrwali barwnik we włóknie.

Szczerze wątpię żeby przeciętny mieszkaniec Europy w okresie średniowiecza w ogóle, zajmował się poszukiwaniem reagentów i farbowaniem stroju. Raczej szukał rozwiązania jak wyżywić rodzinę od żniw do żniw i zapłacić podatki feudałowi, co zrobić żeby z dachu w chacie nie kapało itd. Z pełnym żołądkiem przeżyć można, w ładnej tunice - niekoniecznie. Daje to do myślenia zwłaszcza wówczas, gdy czyta się dowolne roczniki z XIV wieku. Wzmianki o gradzie który zniszczył plony czy wprost - klęski głodu występują bardzo często. Wynikało to z bardzo nieefektywnego rolnictwa - większość chłopów była w stanie wyprodukować zboże tylko na własny użytek, w dodatku część zazwyczaj zabierał feudał jako formę podatku. Warto liczyć się także z grabieżami, co było wówczas na porządku dziennym.

Poza tym nie było zbytnio sensu farbować tkaniny na ubiór noszony do pracy - mógł się zniszczyć. Co prawda w miarę zużywania stroju można dojść do wniosku że każdy strój wyjściowy z czasem się zużywał i stawał się roboczym. Nie mniej to już jest naginanie zasady, bo wówczas możnaby tłumaczyć że jeśli mamy wzmiankę o 1 chłopie z XV wieku, który miał jedwabną szatę, którą mu ukradli, a farbowanie było w zasięgu ręki bo mieli ubiory wyjściowe, to przeciętny cieśla w pracy nosił podszywaną futrem robe zapinaną cynowymi guzikami (jeśli nie srebrnymi), uszytą z czerwonego jedwabiu bo było to w zasięgu jego możliwości. I nie demonizuję w tej chwili, dlatego nie powinno się naginać możliwości do stanu rzeczywistego, a raczej przedstawiać to, co było pewne przed teoretyczne możliwości posiadania farbowanego stroju. Nudzę o tym po raz kolejny, choć i tak nie wszyscy zrozumieją. A zrozumieć warto.

Chciałbym zaproponować bardzo proste rozwiązanie eliminacji mrocznych barw strojów. Co prawda wielbiciele barw innych niż naturalne (zieleni, różów, żółci, fioletów i wszystkich kolejnych niezgodnych z maścią owiec) mogą się obrazić, że rozwiązanie niniejsze nie jest sprawiedliwe. Ale działa. Mianowicie wszystkie ciuchy o kolorze innym niż te, które można uzyskać z owiec bez procesu farbowania (szary, brąz, ecry, czarny i ich mieszanki) powinny mieć obowiązek farbowania samodzielnego, przy fotodokumentacji i użyciu barwników potwierdzonych i dostępnych w danym regionie i czasie historycznym. Nie chodzi tu o sprawdzanie czy ktoś jest wystarczająco historyczny żeby wpuścić go na imprezę - niektórzy poprostu nie mają na to czasu ani/albo smykałki do drążenia tego tematu. Tym więc pozostawię wcześniejszy cykl o tekstyliach na tym blogu i nadzieję na zgodę co do teorii o wyższości naturalnych kolorów wełny i lnu nad farbowanymi. Nie ma to sensu dlatego też, bo znam mało ludzi którzy pozbywali się swojego estetycznie uszytego przez krawca stroju ("maszynowo z ręcznymi wykończeniami", a jakże by inaczej) tylko dlatego że przeczytali ten wpis. Nie ma to sensu również dlatego, że nie wszyscy zgodzą się z teorią że farbowanie nie było w zasięgu możliwości przeciętnego obywatela centralnej Europy doby XIV wieku i dalej będą śmigać po grunwaldzie z cepem bojowym w żarówiastoniebieskiej tunice (bo taką miał chłop w bogatych godzinkach księcia de Berry). Nie mniej taka propozycja prędzej czy później padnie i trzeba się z tym liczyć.

Słowo o ikonografii, kwestią przypomnienia. Zauważyliście zjawisko że w konkretnym manuskrypcie funkcjonuje konkretna paleta barw? Chciałbym zwrócić uwagę na te manuskrypty w których paleta barw jest najbardziej okrojona, gdzie to zjawisko widać. Na przykład Heidelberger Sachsenspiegel z początku XIV wieku. Poza barwą konturów rysunku(ciemnobrunatny, prawie czarny), funkcjonują 3 barwy - brudna czerwień, jasna zieleń i żółć, sporadycznie indygo (kolor, nie barwnik) i szary. Czy taki zestaw barw odzwierciedlał stan rzeczy? Na pewno NIE odzwierciedlał. Czyżby Niemcy nie znali różu, choć w innych źródłach występuje? Co z brązem i szarością - naturalnymi barwami wełny, a może nie występowały tylko farbowanie było nieodłącznym procesem powstawania stroju? Bzdura. To kolejny wybitny przykład dlaczego nie stosować ikonografii jako potwierdzenia na dany kolor stroju.

Problemem Archeologii Eksperymentalnej jest fakt, że próbują użyć wszystkiego co farbuje jako barwnik. Nie wszystko znano, nie wszystko czego używano jako barwniki znamy na dzień dzisiejszy, nie wszystko było popularne, powszechnie występujące. Bardzo dobrze że AE eksperymentuje, dzięki nim wiemy wiele na temat dostępnych kolorów w ogóle, wiemy że lnu raczej nie farbowano a wełnę i jedwab tak, itd. Jednak znaczna część współczesnych rekonstruktorów nie bierze pod uwagę że człowiek średniowiecza nie miał dostępu ani do facebooka, ani do odpowiedniej literatury, ani do frehy. Zdany był na to co usłyszał od innych potencjalnych domorosłych farbiarzy (zawodowi najpewniej obarczali to tajemnicą cechową jako że stanowiło to źródło ich utrzymania) lub czego doświadczył metodą prób i błędów. I po raz kolejny wracamy do punktu wyjścia - większości ubiorów nie farbowano.

13 komentarzy:

  1. Człowiek średniowiecza żył w monochromatycznym świecie. Był głodny koloru. Nie było go zbyt wiele dookoła niego.
    Dlatego uważam, że każdy, nawet najbiedniejszy chłop miał ciuch wyjściowy, do kościoła czy na ważne uroczystości rodzinne, śluby, chrzciny etc. Biedak mógł mieć tylko kaptur z małej ilości barwionej tkaniny, bogaty chłop mógł mieć i całą tunikę.

    Ałun wydobywano w Polsce i całej Europie tam, gdzie sa odpowiednie skały. Tak jak sól. Był więc stosunkowo dostępny. Lokalne farbiarnie działały w mniejszych miasteczkach zaopatrując miejscowy rynek. Towar nieatrakcyjny by się nie sprzedał, więc sądzę, że sukna barwiono tanimi, lokalnym barwnikami.
    Mamy ich spory wybór: brzoza [żółć], cebula [rudy], marzanna [od różu do makowej czerwieni, zależnie od stężenia i fermentacji], czarny bez i czarna jagoda [od ciemnego różu do ciemnoniebieskiego], brzoza i huba [zieleń], dąb i orzech [brązy]. Do tego mamy kolory wełny, czyli biel, szarość i czerń. Położenie barwników na szarości poszerza paletę o wiele kolorów złamanych.
    Do zaprawienia kilograma wełny przed farbowaniem potrzeba raptem łyżeczki ałunu, więc wydajność tego związku jest spora. Nie mógł zatem stanowić głównego składnika ceny barwionego materiału. [Już raczej robocizna, surowiec i barwnik, który idzie często w proporcji 1:1 z masą tkaniny.]

    Poza tym - pomijasz rynek wtórny, z którego odzyskiwano ogromną ilość ubiorów. Chyba wszystkie czternastowieczne zarządzenia mające chronić miasta przed zarazą nakazują palenie starzyzny, którą powszechnie handlowano. W końcu, po co wyrzucać niemodną, poplamioną czy przetartą odzież, skoro można było ją sprzedać komuś, kto ją przerobi i użyje dalej?

    :-)

    OdpowiedzUsuń
  2. Myślę że wśród "ludu" przepisy jak farbować były przekazywane z pokolenia na pokolenie, razem z przepisem na chleb i najlepsze smarowidło do butów ;-) Czasem przypadek lub kreatywność jednostki (a pewnie najczęściej jedno i drugie) mogła te przepisy wzbogacić - ktoś coś zafarbował, podobało się innym, przepis się rozprzestrzenił.
    Inna sprawa, że nawet jeśli była wiedza o tym, że dane zielsko barwi, to i tak mogła być nie wykorzystywana praktycznie - bo np. powszechnie uznawało się w danym rejonie, że szkoda zachodu dla takiego efektu.

    Wełnę spokojnie można zafarbować nie używając zapraw (czy to ałunu czy innych) - kolor będzie po prostu mniej świetlisty. Ale jeśli ktoś miał porównanie tylko z wełną naturalną - to i tak był to kolor. Z tym, że znów - pytanie, czy nie używano tylko tych kilku barwników, które dawały naprawdę mocne efekty przy stosunkowo małym nakładzie pracy, nawet jeśli zdawano sobie sprawę, że coś tam innego też daje kolor?

    Swoją drogą pomysł wychodzenia z farbowania roślinnego naturalnej wełny tym, co mogło rosnąć w danym miejscu i czasie można by rozwinąć w projekt palet kolorów dla danego miejsca i czasu - tylko ktoś musiałby mieć naprawdę zaparcie żeby poświęcić swój czas na taki eksperyment.
    Nie wiem jak to jest w okołogrunwaldzkim datowaniu, ale dla wczesnego sposób na "poprawność kolorystyczną" byłby dosyć prosty - naturalne lny, naturalne wełny, a to co kolorowe faktycznie zabarwione roślinnie - przecie jedną czy dwie tuniki zabarwić to nie aż taki problem (wiem, że farbowało się przędzę przed tkaniem, no ale dziś przeciętnemu misiowi z reko prościej kupić dobrą wełnę i barwić) - albo maksymalnie zbliżone do "roślinnej" palety, przecież nawet w necie są do znalezienia próbki dla porównania - to by wyeliminowało największe "żarówy" ;)
    (taaaak, jak to miło pomarzyć...)

    A swoją drogą dziś albo jutro przetestuję ten bzowo-liściowy barwnik o którym gadaliśmy.

    OdpowiedzUsuń
  3. Lutobor, jak Cię lubię i szanuję Twoją wiedzę i podejście (z grubsza zbliżone do mojego, to czasami mi działasz na nerwy.

    Mam wrażenie, iż swoim blogiem pragniesz, by cały RR wyglądał, jak banda wieśniaków odzianych w jutowe wory, przewiązane konopnym sznurem, bo wszyscy jedynie pracowali, nie mieli grosza przy Duszy i jedynym ich zajęciem, było "ogarnianie" kwestii swojego przetrwania w postaci jedzenia, doglądania ognia i naprawiania szałasu, albo lepianki, jeśli ktoś był bogatszy.

    Ok, może teraz ja trochę przesadziłem - rozumiem, szanuję Twoją wizję stworzenia społeczeństwa rekonstrukcyjnego na wzór tego, jakie panowało w XIV w., ale..., czy to możliwe?
    Masz przed sobą kilka tysięcy ludzi - 1/10 z tego to tacy, którzy są bardziej obyci w temacie i wiedzą, co i jak.

    Jednak, nawet na grupę 100 losowo wybranych osób z tej "1/10" nie zbierzesz 50% wieśniaków, 40% mieszczan i 10% "rymcerstwa" (tego prawdziwego, konnego).

    Czemu? Gdyż ludzie, jak przychodzą, to z góry zakładają "chcę być rycerzem, mieć hełm i miecz i napierdalać się szrankach". Wiem ze swojego doświadczenia, iż 90% moich kolegów chce właśnie odtwarzać "konserwy", a nie "Volk", czy klasy "najniższe" (domniemana idea bycia "najlepsiejszym i najfajniejszym, lśniącym i żarówiastym") - mniejsza o to, teraz o tym, co mnie wkurzyło.

    OdpowiedzUsuń
  4. Wieśniacy, owszem, mieli an pewno utrudniony dostęp do wszlekiej kultury, mody, wynalazków, nowinek i technologii wytwarzania co bardziej skomplikowanych i ekskluzywnych dóbr - zgoda, ale co z ludźmi mieszkającymi w miastach, parającymi się rzemiosłem na stanowiskach "mistrzów, czeladników, czy innych pomagierów"?

    Sporo mistrzów cechowych wysyłało swoich czeladników do innych miast, czy regionów w celu podpatrywania nowinek w modzie i technik wytwórstwa (np. Irena Turnau "Polskie Skórnictwo"). Także, "szpiegostwo" było na porządku dziennym i raczej nie było z tym problemów.

    Kolejna kwestia - brak kasy i potrzeby na barwione ubiory - tu się nie zgodzę znowu - istnieje coś takiego, jak kultura, zwyczaje, zjawisko "mody lokalnej", kształtowane przez lata, wytyczające tendencje w kulturze materialnej danego okresu i rejonu.

    Ludzie w mniejszej zawartości portfela, na pewno nie inwestowali nie wiadomo ile w swoje ubiory, czy inne sprzęty przeznaczone do orki, czy obsługi pieca, albo rzeźni, ale jest coś takiego, jak ubiory odświętne, ubierane na rozmaite święta, do kościoła, etc. We wcześniej wymienionej książce, była podana cena prostych bucików damskich - 10-12 groszy za parę.
    Dla porównania: łokieć taniego jedwabiu kosztował 40-48 groszy, a pensja mistrza murarskiego 12 groszy na tydzień.

    Także, jeśli przeciętny zjadacz chleba zarabiał te 5-6 groszy na tydzień, to uzbieranie powiedzmy na rok 50-80 groszy nie stanowiło aż takiego problemu, gdzie prosty, barwiony ciuch wełniany podszyty lnem, albo barchanem mógł mieć cenę (materiały + szycie) 150-200 groszy - także raz na 3-4 lata można było sobie na coś takiego pozwolić (to oczywiście moje luźne obliczenia przy założeniu ceny wełny i lnu na około 20-25 groszy za metr przy szerokości 60cm).

    Jednak wracając do zjawiska mody i kultury - każdy chciał się czymś odznaczać i mieć coś ładnego,a nie tylko łazić w podartych, brudnych i uwalonych gnojem i błotem ciuchach - jak ktoś był żebrakiem, to mógł liczyć tylko na przychylność tego, co znalazł w śmieciach, ale nawet zwykły mieszanin, który nie miał za dużo pieniędzy, mógł kupować ubiory używane w swego rodzaju "second-hend'ach", czy lumpeksach, który były dosyć powszechne (nierzadko bogatsi oddawali, albo sprzedawali tam swoje niemodne, albo zniszczone części garderoby niedostępne dla zwykłych ludzi, jako nowe".

    Poza tym - jeśli ludzie by nie kupowali barwionych materiałów, to nie powstawały by zbyt licznie nowe zakłady barwiące tkaniny.

    Inna sprawa - handel - barwniki, jak i tkaniny sprowadzano i transportowano wiele kilometrów, więc też z tym problemu nie było.

    Nie wiem już, jak to za argumentować bardziej, jednak uważam, iż społeczeństwo (nie licząc skrajnej biedoty), raczej zwracało uwagę na kolory i chciało w taki, czy inny sposób nadgonić modę i zaspokoić swoją potrzebę "estetyki" oraz sprostać presji społecznej wynikającej z aktualnie przyjętej mody.

    Pozdrawiam,
    Nacap ChZS

    OdpowiedzUsuń
  5. @ Rita,
    nie chodzi o zakaz używania takich i takich barw a raczej popularyzację tanich barw stroju. Większość odtwarzanych sytuacji w rekonstrukcji to nie wesela czy msze, a dzień powszedni. Ludzie w pierwszej kolejności zaopatrują się w ciuch wyjściowy bo tak im się podoba. Kolejność powinna być odwrotna - zakup czy szycie stroju odświętnego (czy raczej elementu o największej powierzchni rzucania się w oczy - tuniki) winny być doszlifowaniem historycznego inwentarza a nie jego częścią zasadniczą. Wspominałem już o wzmiance o procesie dot. chłopa któremu ukradli jedwabną szatę. Czyli jednak jedwab był dostępny dla wszystkich stanów.

    Nawiązując znów do w/w przypadku chłopa w jedwabiu musimy sobie zadać pytanie czy była to faktycznie zasada jak usilnie próbuje dowieść część komentatorów czy wyjątek. Sam fakt uwiecznienia takiej informacji na piśmie mówi nam o wyjątkowości takiego przypadku. I wracamy po raz kolejny do podejścia oddolnego do rekonstrukcji - trzeba robić to co było pewne, a elementy rekonstrukcji będące wciąż w trakcie spekulacji stosować ostrożnie, z dystansem. Tak żeby faktycznie wygląd odzwierciedlał status majątkowy postaci a nie widzimisię każdego jednego rekonstruktora.

    OdpowiedzUsuń
  6. @ Nacap

    Opis kreacji idealnego RR w Twoich słowach brzmi trochę drwiąco. Nie, nie o to do końca mi chodzi, myślę że chciałeś to ująć trochę komicznie stąd takie słowa.

    Co do Twoich obliczeń - pamiętaj że część polskiego RR to nie rekonstruktorzy a sportowcy - ci w hartowanych blaszkach, których połowa ma nagolenice na podstawie nagrobka Steinberga, hełmy typu klappvisor, miecze hanwei od chińczyka, przeszwe "maszynowo szytą z ręcznymi wykończeniami"(MSzRW, jak to mnie bawi...) od MM i płaty typu Wisby X. Sportowcy mają inne priorytety - mobilność sprzętu, jego masa a nie oparcie i trzymanie się wzorów (bo to dla nich sprawa drugorzędna, w końcu liczy się zwycięstwo). Druga połowa parodii rekonstruktorów to bohurtowcy, jeszcze gorsza kadra. Ci z kolei muszą wszystko chronić dodatkowymi blaszkami wszytymi w kaptur pikowany, no i zabawki muszą być "urywadłami" dlatego ostatnio zyskują na popularności osiemnastowieczne włoskie tasaki do rąbania buraków jako broń... jakże rycerska. Rekonstruktorzy mają na celu wierne oddanie realiów epoki. Sportowcy/bohurtowcy mają inne priorytety, ważniejsze niż rekonstrukcja, co ich z tej grupy eliminuje. We wczesnośredniowiecznej niektórzy już dostrzegli (był o tym wpis) że niektóre grupy nastawiają się na walkę w klimacie historycznym. Samo nastawianie się na walkę a nie rekonstrukcję powoduje powstawanie takiego badziewu, z jakim walczę. A jeśli nawet rekonstrukcja mieszczan przybiera znamiona rycerszczyzny to coś tu chyba nie gra...

    Co do kalkulacji nt. cen stroju i zarobków - nie poruszyłeś cen wyżywienia, uwzględniłeś to w rozważaniach czy tak na czuja liczysz? Nie chcę Cię tu dyskredytować, ale swoim podejściem do rekonstrukcji którym się tu dzielę nie chcę robić na złość posiadaczom niebieskich ciuchów a uczynić RR lepszym. Choć nie zaprzeczę że irytuje mnie jak co krok spotykam ciuchy z lnu drukowanego wzoru de Blois jak nie na przeszwie to na torbie czy ciuchu bojowym. Też sądzisz że ten wzór był aż tak powszechny?

    OdpowiedzUsuń
  7. Co do opisu "Idealnego RR" - fakt, może nieco niechlujnie się wyraziłem - przepraszam, jednak wiem, jakie są realia (z resztą sam o tym wspomniałeś pisząc o sportowcach i buhurtowcach).

    Ceny jedwabiu i butów, które podałem, są zaczerpnięte z literatury.
    Cenę wełny nijako "wymyśliłem", gdyż opierałem się na przesłance, iż najdroższe sukna holenderskie były warte tyle, ile "średniej klasy jedwab", czyli około 40-50 groszy. Idąc tym torem, subiektywnie wyceniłem "średnią" wełnę na około 20-25 groszy za jednostkę miary.
    Opierałem się na tym.

    Cieszę się, iż chcesz RR uczynić lepszym, ja też ;)

    Przyznaję się, iż sam posiadam wierzchnią przeszywanicę w kolorze niebieskim z nadrukami z MM w stylu de Blois - nie mogę potwierdzić, by ten oto wzór był popularny, lub też nie, albo opatrzony był "wyłącznością" - mogę tylko spekulować, iż jeśli robiono matrycę do drukowania, to chyba nie na ledwie kilka łokci tkaniny, a być może na nieco większą produkcję.

    Wszak, tkaniny drukowane drogie nie były - Irena Turnau "Historia europejskiego włókiennictwa odzieżowego w XIII-XVIII w". - były na tyle powszechne, iż miały zastępować bogate, włoskie adamaszki i brokaty jedwabne w taki sposób, iż na jeszcze mokry druk sypano opiłki złota, lub srebra (szczególnie popularna technika we Włoszech) - także na tej podstawie mogę usprawiedliwić swoją szatę, iż w takiej postaci mogła być przystępniejsza.

    Poza tym, chcę odtwarzać rotmistrza-najemnika z Włoch, także czymś się muszę odznaczać ;)

    Pozdrawiam,
    Nacap ChZS

    OdpowiedzUsuń
  8. Wybacz, Tomasz ale tłumaczenie sypania złotych opiłków na świeżo drukowany len do mnie nie przemawia. Raz - głęboki błękit - na lnie nie osiągalny, na wełnie bardzo trudny do uzyskania; dwa - jak z praniem takiej tkaniny? Niepraktyczne, burżujskie. niepoprawne. Dla mnie podstawą do rekonstrukcji rotmistrza czy innego znaczącego dowódcy jest ilość podkomendnych. Inaczej takich rotmistrzów mogą być setki. Wówczas problem wszechobecnego przepychu nie znika, przykładowy rotmistrz jest przykładem burżuja bez wierzchowca. Wybacz, ale w tej materii chyba się nie dogadamy.

    Btw, jak tam z wyprawą? Ciągle jesteś zaproszony.

    OdpowiedzUsuń
  9. Jeśli wyprawa jest we wrześniu, to nie dam rady przez studia.

    Przyznaję się, iż wykonałem tę jakę z takiego materiału, bo mi się po prostu podobało i taki chciałem i wiem, iż trochę przegiąłem i nadgiąłem rzeczywistość oraz przyczyniłem się do zbytniego burżujstwa.

    Podkomendni mi się "robią", także nie bój nic, będą ;)

    Sypanie opiłków jest opisane dokładnie przez Panią Irenę Turnau - ja Jej wierzę.

    Pozdrawiam,
    Nacap ChZS

    OdpowiedzUsuń
  10. "Poza tym, chcę odtwarzać rotmistrza-najemnika z Włoch, także czymś się muszę odznaczać ;)"

    Tak dorzucę swe trzy grosze... Pierwsza sprawa która już została natłuszczona - potrzebni Ci podkomendni. Rotmistrz raczej był powoływany gdy byli ludzie którymi można było dowodzić a nie odwrotnie "Panowie! Mamy rotmistrza, skołujcie mu ekipę!" Druga sprawa. Z Włoch. Jak dla mnie dążeniem do rekonstrukcji w tym przypadku powinna być znajomość języka włoskiego, a minimalnym obowiązkiem wszystkie rozkazy i kilka przyśpiewek po włosku. Stawiam to dużo wyżej niż taki 'mhrok' jak SMzRW. W końcu z daleka usłyszysz śpiew włoskich 'żołnierzy' do marszu a aby dostrzec szwy musisz się trochę nagimnastykowawszy. Jesteśmy wszyscy tylko 'aktorami' a nie rycerzami czy chłopkami. Ponad 'wydawanie kasy'(opcjonalnie zużywanie czasu w którym można by było kasę zarobić) np na tkanie ręczne i zszywanie tego kościanymi igłami stawiam pracę nad sobą. Przepraszam za kompletny offtop od barwników ale jak zwykle zeszło na 'turbofajtsrów, bohurtowców(którzy nawet nie wiedzą czym był bohurt), rycerzy bez koni i dowódców bez podkomendnych.

    Kamil z bloku obok.

    OdpowiedzUsuń
  11. Jak już napisałem - odtwarzam między innymi taką postać, jak Włoski Rotmistrz, a sytuacja w mojej grupie jest taka, iż nie wszyscy mają sprzęt kompletny jeszcze - a to nie moja wina.

    Mamy plany odtwórstwa takiego oddziału i jeśli on wypali, to będzie fajnie, a jeśli nie, to będę szukać "roboty" gdzie indziej.

    Nie rozumiem, czemu się tego czepiacie, że nie mam ludzi (nie są moją własnością) - jeśli już wykonujemy daną inscenizację, "ivent", etc., to jest to wszytsko kwestią umowy i dogadania się "Ten dowodzi, tamten stoi w szyku, a inny podaje wodę".

    Drogi Kamilu - "Wszyscy jesteśmy aktorami" - no jesteśmy! Dlatego różni ludzie grają różne role, a w jakim "przedstawieniu" wystąpią i jakich kolegów sobie dobiorą, to ich sprawa i głowa w tym, by było to najbardziej autentyczne :)

    PS. Wydawanie kasy - 90% rzeczy wykonuję sam, a również mam na tym skromny zarobek, więc nie jestem "byle burżujem z bogatymi rodzicami", co mi na święta kupują nitowankę za kilka tysięcy", a staram się sam zarabiać na swoje hobby.

    Tyle ode mnie, sorry za off'a.
    Jeśli chce ktoś się kłócić prywatnie, zapraszam na gadu 4255435.

    Pozdrawiam
    Nacap ChZS

    OdpowiedzUsuń
  12. Tomaszu, nie uważam Cię za rozpuszczone dziecię nadzianych rodziców, prezentujesz własne samodzielnie szyte stroje. Fakt że sam robisz co się da mówi sam za siebie że jesteś z tych co wkładają w rekonsa więcej niż gotówkę, więc nie wiem skąd w ogóle taka myśl. Burżujem jesteś jako postać rekonstruowana: dlatego bo śmigasz w niebieskich ciuszkach i dlatego bo nawet piechocąc pancerzysz nogi. I z kilku innych pomniejszych powodów. Prawda jest taka że mógłbyś podejść do tego inaczej - zrobić postać szeregowego żołdaka funkcjonującego jako np. dziesiętnik a nie rotmistrz i osiągając powiedzmy ilość 20 podkomendnych w bractwie. Wtedy nikt by sie nie przyczepił, na pewno nie ja. Prawda jest taka że poza posiadaniem wierzchowca robisz postać na podobnym stopniu zamożności co przeciętny rycerz. Und hier ist der Hund begraben.
    Grüßen,
    Lutobor

    OdpowiedzUsuń
  13. Dziękuję za naprostowanie, zrozumienie etc :)

    Oczywiście, zgadzam się z tym całkowicie i, póki nie będziemy "znaczącą siłą", będę oczywiście ostrożnie podchodzić do swojego eksponowania i burżujowania się ;)

    Mówisz o "dziesiętniku", czy innym "żołdaku" - takiego także robię - na XIII i XIV wiek.

    Faktem jest, iż wykonałem najpierw "burżujski" zestaw, bo tak chciałem, ale przemianowanie się na "biedaka" jest nikłym problemem - kapalin mam zamówiony, rękawice tekstylne czekają na okolczugowanie nitowanką, przeszywa jest, uda tekstylne sobie zostawiam (jedynie wymieniam kolanka i łokcie na prostsze). Mam zamiar wykonać jeszcze coś w rodzaju płatów/brygantyny z prostych płytek na lnie (naturalnym), jako prosta osłona klaty.

    Ubiór też mam do tego dostosowany, także robienie dwóch postaci na XIV i jednej na XIII nie jest żadnym problemem.

    Jak tylko będą zdjęcia, to podeślę i każdy będzie mógł ocenić, czy rekonstrukcja "szeregowca" mnie się udała.

    Pozdrawiam
    Nacap ChZS

    OdpowiedzUsuń