Z pozdrowieniami dla p. Krzysztofa J. z Polski Dzielnicowej, który pomysł na wpis u mnie zainspirował. Krótko i rzeczowo o ubiorach "maszynowo szytych, ale za to z ręcznym wykończeniem".
W sumie nie wiadomo skąd wziął się mit mówiący o tym, że podobno szwy maszynowe nie różnią się od dobrze zrobionych ręcznych. Doszedłem do jednej z możliwych teorii, ale to bardziej ciekawostka niż sensowne wyjaśnienie. Osobie, która pierwszy raz to powiedziała, mogło chodzić o częstotliwość przeszyć krawędzi materiału. W średniowieczu bowiem samo szycie było zwieńczeniem procesu tworzenia ubioru, ułamkiem czasu poświęconego na jego przygotowanie, którego większość zajęło przędzenie nici i tkanie materiału. Stąd właśnie dokładność i gęstość szwów jakie możemy zaobserwować wśród zachowanych fragmentów ubiorów średniowiecznych. Nie usprawiedliwiam tu (co chyba najłatwiej zauważyć) przeszywek pikowanych co 10-15mm, za to ręcznie, ale opisuję konkretny proceder, który najwyższy czas eliminować.
Istota mitu leży w tym że ktoś opacznie zrozumiał tę frazę, dochodząc do wniosku, że gęstość szwu to jeden z objawów poprawności maszynowych szwów, co spowodowało finalnie ich powszechne zaakceptowanie w środowisku (którego nazwanie rekonstruktorskim byłoby przesadnym uogólnieniem). Co ciekawe, problem dotyczy głównie szeroko pojętej okołogrunwaldszczyzny; nie zaobserwowałem obnoszenia się z "maszynowo szytymi ciuchami, ale za to z ręcznym wykończeniem" w innych okresach średniowiecza. Na pewno nie na taką skalę, jak ma to miejsce w okołogrunwaldzkiej. A problem leży w tym, szanowni czytelnicy, że natura tegoż jest morfologiczna. A mianowicie, szew maszynowy jest dwuniciowy. Spotkali się z tym na pewno ci, którzy pruli już worki wojskowe, ostatnio dość popularne źródło naturalnego koloru lnu w rekonstrukcji. Tak jest, jedna nić, która wchodzi w grubość szytych warstw materiału, i druga, która ją podtrzymuje. Nie ma tego przy ręcznych szwach. Nie dotarłem przynajmniej do znalezisk takich szwów.
Oczywiście pomijam fakt, że większość owych "ukrytych szwów nośnych", popularyzowanych obecnie w polskiej rekonstrukcji, wykonana jest syntetyczną nicią. Ukryty mrok to nie mrok? Czyżby?
Jeśli oczekuje się od ludzi jakkolwiek pojmowanej historyczności, nie można sobie pozwalać na umaszynowienie produkcji historycznego sortu, od strojów począwszy a na uzbrojeniu skończywszy. Są pewne niuanse spowalniające ten proces, choćby możliwości pozyskania wiarygodnych półproduktów i ich odpowiedniej obróbki (jak np. uzyskać hełm z kęsa żelaza dymarskiego, bądź tunikę z ręcznie przędzionej wełny z prymitywnej owcy, hm?); wiemy jednak, że to, czym się zajmujemy, jest dążeniem do ideału, a nie konkretnym stanem. Najgorsze, co można zrobić, to zatrzymać się na konkretnym etapie i spocząć na laurach. Najwyższy czas zacząć odróżniać rekonstruktorów od przebierańców i rekonstrukcje ubioru historycznego od kostiumów teatralnych. Taka prawda.
W sumie nie wiadomo skąd wziął się mit mówiący o tym, że podobno szwy maszynowe nie różnią się od dobrze zrobionych ręcznych. Doszedłem do jednej z możliwych teorii, ale to bardziej ciekawostka niż sensowne wyjaśnienie. Osobie, która pierwszy raz to powiedziała, mogło chodzić o częstotliwość przeszyć krawędzi materiału. W średniowieczu bowiem samo szycie było zwieńczeniem procesu tworzenia ubioru, ułamkiem czasu poświęconego na jego przygotowanie, którego większość zajęło przędzenie nici i tkanie materiału. Stąd właśnie dokładność i gęstość szwów jakie możemy zaobserwować wśród zachowanych fragmentów ubiorów średniowiecznych. Nie usprawiedliwiam tu (co chyba najłatwiej zauważyć) przeszywek pikowanych co 10-15mm, za to ręcznie, ale opisuję konkretny proceder, który najwyższy czas eliminować.
Istota mitu leży w tym że ktoś opacznie zrozumiał tę frazę, dochodząc do wniosku, że gęstość szwu to jeden z objawów poprawności maszynowych szwów, co spowodowało finalnie ich powszechne zaakceptowanie w środowisku (którego nazwanie rekonstruktorskim byłoby przesadnym uogólnieniem). Co ciekawe, problem dotyczy głównie szeroko pojętej okołogrunwaldszczyzny; nie zaobserwowałem obnoszenia się z "maszynowo szytymi ciuchami, ale za to z ręcznym wykończeniem" w innych okresach średniowiecza. Na pewno nie na taką skalę, jak ma to miejsce w okołogrunwaldzkiej. A problem leży w tym, szanowni czytelnicy, że natura tegoż jest morfologiczna. A mianowicie, szew maszynowy jest dwuniciowy. Spotkali się z tym na pewno ci, którzy pruli już worki wojskowe, ostatnio dość popularne źródło naturalnego koloru lnu w rekonstrukcji. Tak jest, jedna nić, która wchodzi w grubość szytych warstw materiału, i druga, która ją podtrzymuje. Nie ma tego przy ręcznych szwach. Nie dotarłem przynajmniej do znalezisk takich szwów.
Oczywiście pomijam fakt, że większość owych "ukrytych szwów nośnych", popularyzowanych obecnie w polskiej rekonstrukcji, wykonana jest syntetyczną nicią. Ukryty mrok to nie mrok? Czyżby?
Jeśli oczekuje się od ludzi jakkolwiek pojmowanej historyczności, nie można sobie pozwalać na umaszynowienie produkcji historycznego sortu, od strojów począwszy a na uzbrojeniu skończywszy. Są pewne niuanse spowalniające ten proces, choćby możliwości pozyskania wiarygodnych półproduktów i ich odpowiedniej obróbki (jak np. uzyskać hełm z kęsa żelaza dymarskiego, bądź tunikę z ręcznie przędzionej wełny z prymitywnej owcy, hm?); wiemy jednak, że to, czym się zajmujemy, jest dążeniem do ideału, a nie konkretnym stanem. Najgorsze, co można zrobić, to zatrzymać się na konkretnym etapie i spocząć na laurach. Najwyższy czas zacząć odróżniać rekonstruktorów od przebierańców i rekonstrukcje ubioru historycznego od kostiumów teatralnych. Taka prawda.